Galla Placydia, Walentynian i Honoria |
Wspominałam
już wcześniej, że w planach na przyszłość mam dwie powieści.
Postanowiłam podzielić się z
Wami krótkimi fragmentami jednej z nich.
Fragment
rozdziału 1
Sine pasma mgieł snuły się jeszcze w
dolinach niczym zabłąkane dusze zmarłych, ale na malownicze wzgórza, na których
wznosiło się Faesulae docierały już pierwsze promienie słońca. Niezwykły zapach
azalii i oleandrów rosnących wzdłuż wznoszącej się coraz wyżej drogi unosił się
dookoła, ale nie robiło to żadnego wrażenia na grupie ludzi zdążających w
kierunku willi znajdującej się na końcu kamiennego traktu. Pośród nich
wyróżniał się jeden- krępy mężczyzna odziany w ciemnoczerwoną tunikę i płaszcz
przetykany u dołu srebrzystą nicią. Ponaglał nieustannie pozostałych, jakby
lękał się, iż przybędzie za późno. Wreszcie nieliczna grupa stanęła przed
dwuskrzydłową bramą. Kilka uderzeń pięścią rozległo się głuchym echem po
dziedzińcu z całą pewnością budząc niepokój mieszkańców owego domostwa.
Odpowiedziała im jednak cisza. Nie usłyszeli żadnej odpowiedzi; nie zgrzytnęły
zasuwy otwieranej bramy… Niepokój odbił się na pochmurnych twarzach mężczyzn.
Odwrócili się, czekając na decyzję najdostojniejszego z nich.
-
Co robić, panie?- zapytał jeden z nich, odruchowo sięgając do ukrytego pod
płaszczem miecza.- Szukać innego wejścia?
-
Może ich uprzedzono?- wtrącił drugi, podnosząc wzrok na wysoki mur z bloków
piaskowca otaczający posiadłość.
-
Nie sądzę.- mruknął i gdy rozstąpili się przed nim podszedł bliżej. Ponownie
uderzył kilkakrotnie pięścią w bramę. Jego głos, silny i dźwięczny musiał
dotrzeć do mieszkańców- W imieniu pana całej ziemi pod słońcem,
najchwalebniejszego Walentyniana zawsze Augusta rozkazuję wam otwierać!
Ponownie odpowiedziała mu cisza. Tym
razem niepokój odbił się także i na jego twarzy. Orzechowe oczy pociemniały, a
rysy stężały od tłumionego gniewu. Wyprawa była przygotowana w najwyższej
tajemnicy, więc albo w najbliższym otoczeniu Herakliusza byli szpiedzy augusty,
albo uchodzący za pozostającego w konszachtach z diabłem senator Calpurniusz w
jakiś sposób dowiedział się o przedsięwzięciu i ostrzegł Fulwię. Już miał wydać
rozkaz wyłamania bramy, gdy usłyszał zgrzyt odsuwanych zasuw. A jednak… Nie
wszystko jeszcze było stracone.
Po chwili brama skrzypnęła i w
wąskiej szparze ukazała się blada twarz odźwiernego. Mężczyzna obrzucił
stojących wzgardliwym wzrokiem i krótko zapytał:
-
Kto wy? Macie jakieś uwierzytelnienia?
-
Arbicjan, sługa pana wszystkich spraw ludzkich cezara Augusta, wysłannik
magistra offici…- odparł podając zwój pergaminu.
-
Wystarczy.- uciął krótko i wziąwszy do ręki list, zamknął przed wysłannikami
bramę.
Gniew ogarnął stojących pod bramą
mężczyzn. Rozległy się groźne pomruki niezadowolenia i przekleństwa. Sam
Arbicjan z trudem nad sobą panował. Nikt dawno nie upokorzył go tak okrutnie,
każąc czekać niczym zwykłemu słudze. On, przedstawiciel samego władcy musiał
znosić traktowanie godne byle gońca miast od razu zostać poprowadzonym do pani
tej willi, ostatniej kapłanki Angerony. Nie zamierzał puścić tej zniewagi w
niepamięć, nie zamierzał darować tej hańby.
Po jakimś czasie jednak ponownie
zaskrzypiały zdejmowane zasuwy i brama otworzyła się na oścież. Odźwierny
stanął z boku, by przepuścić cesarskich wysłanników.
-
Pani Fulwia raczy was przyjąć.- rzekł tylko- Czeka w tablinum.
Arbicjan rzucił mu wyzywające
spojrzenie, ale nie dostrzegł wyrazu twarzy- sługa opuścił bowiem wzrok.
Ciężkie, żołnierskie kroki zachrzęściły na wysypanym żwirem dziedzińcu. Nie
uszło to bacznej uwadze kręcących się wokół ludzi. Padły wymieniane między sobą
spojrzenia, jakieś krótkie uwagi w niezrozumiałym języku- bynajmniej nie
należącym do żadnego z germańskich plemion służących imperium. Niepokój towarzyszący
Arbicjanowi od samego początku tej wyprawy narastał z każdą chwilą.
-
Myślisz, panie, że to wyłącznie niewolni?
-
Nie sądzę. Nie dałbym głowy, że wśród nich nie ma i dawnych legionistów.
Herakliusz uprzedzał, że Fulwia może być chroniona z rozkazu Honorii. Na
wszelki wypadek miejcie baczenie na wszystko. Nie wierzę sługom wilczycy.
-
Tak jest, panie.
Pewnym krokiem zbliżyli się do
wysokich dwuskrzydłowych drzwi zdobnych obiciami z brązu, które otworzyły się
przed nimi jakby pchnięte niewidzialną ręką. Tuż przed nimi otwierało się atrium.
Wyłożona mozaiką posadzka tworzyła geometryczny wzór, biegnący wokół
kwadratowego basenu wypełnionego wodą. Nic nie mąciło spokojnej toni tak, że
przechodząc obok widzieli własne odbicia. Znajdujące się naprzeciwko drzwi do
tablinum, były uchylone. Arbicjan skinął na swoich ludzi.
-
Zaczekajcie. Spróbuję sam z nią porozmawiać.
-
A jeśli…- zaniepokoił się jeden z towarzyszy.
-
Nie uczyni tego.
Podszedł do drzwi i pchnął je na
oścież. Spokojne dotąd serce zaczęło bić niespokojnie. Pamiętał wszak Fulwię
sprzed lat- z czasów, gdy mieszkała jeszcze w Rzymie i była jedną z
najbliższych przyjaciółek siostry cezara- Justy Gratii Honorii. Do dziś
pamiętał jej zawsze nieskazitelnie białe
szaty i starannie upięte włosy ozdobione wplecionymi w nie selenitami. Czy ją
wówczas kochał? Sam nie był pewien, jak można było nazwać to uczucie. Jakże
bowiem mógł kochać kobietę nieosiągalną i zimną niczym posągi zdobiące
cesarskie pałace? A jednak myśl o niej zawsze sprawiała, iż jego serce nawykłe
do wykonywania najbardziej niewdzięcznych zadań, przyspieszało swój zwykły
rytm. Z tego też powodu próbował uniknąć tego zadania. Daremnie jednak. Doradca
wiecznego Augusta- Herakliusz doskonale wiedział, iż jak nikt inny nadaje się
do tej misji. Arbicjan otrząsnął się szybko. Nie po raz pierwszy przecież
wypełniał takie rozkazy. Jakaś niegodna słabość podżegana przez złe moce, którym
służyła Fulwia nie mogły go powstrzymać. Tu chodziło o przyszłość imperium i
dobro Rzymu.
-
Dobro Rzymu… - usłyszał niespodziewanie własne myśli- Czy właśnie to cię tutaj
sprowadza, szlachetny Arbicjanie, sługo cezara Walentyniana?
Ten głos poruszył go do głębi.
Rozejrzał się niespokojnie dookoła. Dopiero teraz ją zobaczył. Siedziała na kamiennej
ławce przy oknie i wpatrywała się w niego nieruchomym wzrokiem. Mimo upływu lat
nie zmieniła się wiele. Dumna i niedostępna już swoja postawą wymuszała
szacunek. Rysy wprawdzie utraciły dawną łagodność, ale pozostały nadal piękne-
jakby wykute dłutem mistrza w marmurze. W czarnych jak heban włosach, poza
selenitami połyskiwały srebrzyste pasma. Nie odbierały jej jednak uroku.
Arbicjan z trudem przełknął ślinę, by wydobyć z siebie głos.
-
Tak, pani. Dobro Rzymu…
-
W imieniu którego jesteś zdolny zabijać?
-
Ależ pani…- próbował zaprzeczyć, ale gestem ręki skłoniła go do zamilknięcia.
-
Arbicjanie, nie bądźmy dziećmi. Znam twoją profesję, wiem w jakim celu wysyłają
cię z Rzymu.
-
Nic nie rozumiesz, pani. Nie o ciebie tu chodzi.
-
Ach, nie o mnie?- łuki jej brwi uniosły się, a w brązowych oczach zabłysło
zdumienie- Zatem kogo szukasz w mej willi? Nie znajdziesz tu zdrady, bowiem
nigdy nie zdradziłam wiecznej Romy. Pamiętaj, że to właśnie ja stoję na straży
jej świętego imienia. Nie znajdziesz tu także zbiegów i zbrodniarzy, bowiem
miejsce to nie jest azylem, w którym chronią się przestępcy.
Wiedział, że w jej obecności nie ma
sensu ukrywać prawdziwych intencji.
-
Przybyłem tu, by poznać odpowiedź na kilka pytań.
Tym razem uśmiechnęła się lekko.
Złożyła dłonie na kolanach i spojrzała na jego twarz.
-
Pytaj więc.
-
Byłaś, pani przyjaciółką Justy Gratii Honorii…
-
Augusty Honorii- poprawiła- Byłam, jestem i będę, Arbicjanie. Nigdy nie
odwróciłam się od niej tak, jak niektórzy.
Wyczuł ukrytą w jej słowach aluzję
jednak udał, że jej nie dostrzega. Przeszedł przez tablinum jakby zbierał myśli
i niespodziewanie zatrzymał się tuż przed nią. Nawet nie drgnęła.
-
Byłaś przy Juście, gdy powiła dziecię zdrajcy Eugeniusza?
-
Nawet je odebrałam.
-
Gdzie więc ono jest? Nawet nie próbuj mi mówić, że zmarło, bo to kłamstwo
Honorii. Wiemy o tym doskonale i mamy niepodważalne dowody. Wiemy też, że
brałaś w tym udział.
Tym razem zapadła cisza tak
przenikliwa, że słychać było szum cyprysów rosnących w przyległym do willi ogrodzie.
Fulwia
zrozumiała, że najpilniej strzeżony przez lata sekret został odkryty i nie
miała wątpliwości, iż stał za tym potężny doradca cezara,Herakliusz. Nie miała
też wątpliwości, że jedynym rozkazem jaki został wydany, było zabicie dziecka.
Cień uśmiechu przebiegł przez jej twarz. Nie powinna była przecież się dziwić.
Przez lata żyła w świadomości, iż wierni słudzy Walentyniana nie spoczną zanim
nie upewnią się co do śmierci dziecka Augusty- iluzorycznego zagrożenia dla
domu Flawiuszy i spodziewała się, że nastanie dzień, kiedy siepacze Herakliusza
zapukają do jej drzwi. Jeśli jednak oczekiwali, iż dowiedzą się od niej
czegokolwiek więcej, mylili się. Była wszak dziedziczką rodu zwycięzców wielu
bitew; córką człowieka, który oddał życie w obronie Rzymu, gdy Wizygoci
wkroczyli w jego święte progi; aż wreszcie ostatnią kapłanką Angerony Ancharii-
Strażniczki Świętego Imienia Romy, Pani Śmierci i Powracającego Słońca, Pani
Milczenia i Zachowanych Tajemnic.
Mimowolnie skierowała wzrok w stronę
smukłych cyprysów, świętych drzew Disa, które miały ją w przyszłości powieść do
grobu. Z zadumy wyrwał ją głos
Arbicjana.
-
Zatem? Gdzie ono jest?- powtórzył z naciskiem, patrząc prosto w jej ciemne
oczy. Miał nadzieję, że dostrzeże w nich strach czający się w źrenicach tych
wszystkich, którzy swoimi czynami zagrażali jedności imperium. Daremnie jednak.
Fulwia podniosła się z miejsca, nie
spuszczając wzroku z twarzy Arbicjana. Uniosła wolno dłoń i położyła mu palec
na ustach.
-
Jestem kapłanką, Arbicjanie. Kapłanką bogini, która jest strażniczką świętego
imienia Romy i jej dzieci… Pamiętaj, że także dziecię zrodzone z Augusty jest
dziecięciem Romy. Reszta zaś jest milczeniem i jeno w nim możesz odnaleźć prawdę.
Zirytowany odtrącił gwałtownie jej
rękę. Nie był przyzwyczajony do takiego traktowania.
-
Pani, opamiętaj się. Służysz demonowi i to demon przez ciebie przemawia!
-
Nic nie wiesz o demonach, Arbicjanie. Angerona strzegła Romy zanim przyszedł
wasz Bóg; zanim jego symbole wyparły święte znaki naszych bóstw.
-
Pani! Bluźnisz! Pan tej ziemi, cezar Walentynian…
-
Cezar Walentynian nigdy nie będzie panem naszych serc. Może nakazywać wiarę w
jednego Boga, może wydawać kolejne dekrety, ale nie zdoła wyprzeć z naszych
serc bóstw, w które wierzyli nasi przodkowie. Nie zdołał tego uczynić
Konstantyn, nie zmusili nas do tego jego następcy. Nawet boski Teodozjusz
przewidując kary za służenie dawnym bogom, pochwalając niszczenie świątyń i
posągów nie zdołał zniszczyć tego płomienia, który tkwi w sercach wielu
Rzymian…
-
Zamilcz, pani!- krzyknął oburzony Arbicjan. Nie mógł nawet słuchać tych
obrazoburczych słów- Wierzysz w przeklęte bałwany, które wiodą twoją duszę do
zguby!
Uśmiechnęła się łagodnie i cofnęła o
krok. Promienie słońca, które wpadały do tablinum i złocistą smugą rozlewały
się na posadzce oświetliły jej postać, igrając na białej palli, połyskując na
wplecionych we włosy selenitach i rozjaśniając ciemne oczy wpatrzone w niego z
mocą, jaką dać mogła tylko niezachwiana wiara. Serce Arbicjana zacisnął dziwny
żal. Rozkazy były jasne, nie mógł sobie pozwolić na słabość. A jednak… Po raz
pierwszy zwątpił. Czyż bowiem ta kobieta mogłaby narazić Rzym na niebezpieczeństwo?
Czyż mogłaby- nawet błądząc w wierze- wystąpić przeciwko jedynemu panu, władcy
tej ziemi i spraw ludzkich, Walentynianowi?
Otrząsnął się jednak. Honoria także
nie wyglądała na wroga imperium, a jednak to ona sprowadziła przed laty Hunów
Attyli, którzy zagrozili władzy Jedynego Augusta. Przypomniał sobie w porę
słowa Ojców Kościoła, którzy właśnie w kobiecie dostrzegali największe
zagrożenie. Fulwia była zaś nieodrodną córą Ewy, wodząc go na pokuszenie i
skłaniając do niewykonania zadania. Westchnął ciężko.
-
Pani, nie lekceważ mych słów. Nie przybyłem tu dla przyjemności rozmowy z tobą,
lecz po wiadomości, od których zależeć może przyszłość rodu Flawiuszów.
-
Otrzymałeś już odpowiedź, Arbicjanie. Innej nie uzyskasz.- odpowiedziała cicho.
-
Jednak nalegam.
Patrzył na nią z nieskrywanym żalem
i niezrozumiałym bólem w sercu. Nie chciał mieć na rękach jej krwi. Nie chciał
być tym, który pchnie ją w objęcia śmierci. Gdyby tylko mógł, padłby jej do
stóp prosząc, by przemyślała swe słowa. Dziecko zdradzieckiej siostry cezara i
zbrodniczego Eugeniusza nie było wszak warte tak wielkiego poświęcenia. (…)
Fragment
rozdziału 2
Flawiusz Placydiusz Walentynian
August liczył lat trzydzieści pięć. Był to niewysoki lecz postawny mężczyzna o
wąskiej twarzy, bladej cerze i dużych, z lekka zaokrąglonych oczach. Krótkie,
ciemne włosy miał zaczesane gładko, by złota wstążka ozdobiona perłami była jak
najbardziej widoczna. Jego odzienie stanowiła błękitna tunika haftowana złotą
nicią w liście akantu i purpurowy płaszcz spięty na ramieniu fibulą.
Stał
teraz przy dużym, łukiem zwieńczonym oknie wspaniałego pałacu Flawiuszów na
Palatynie i spoglądał na leżące u jego stóp, nadal bijące serce miasta. Widok,
jaki się jednak rozpościerał był żałosny, Rzym- niegdyś stolica świata zdobyty
przed czterdziestu laty przez Wizygotów nie zdołał tak naprawdę dźwignąć się z
upadku. Choć odbudowano wiele budowli zaś przy innych trwały nadal prace, wciąż
w okolicach Forum Romanum czy Amfiteatru Flawiuszów zalegały smętne ruiny,
potrzaskane bloki marmurów i kawałki posągów. Z tych miejsc bez żenady
zabierano materiał budowlany i resztki zdobień na wspaniałe wille dostojników.
Mieszkańców zaś, którzy po owej germańskiej zawierusze powrócili do dawnego
życia nadal straszyły ponure zgliszcza świątyń i amfiteatrów, których nikt nie
odbudowywał. Niegdyś pełne ludzi zionęły teraz pustką, a ciszę jaka tam
panowała- tak podobną do ciszy zapomnianych cmentarzysk- zakłócały niekiedy
odgłosy grasujących szczurów i psów lub śmiechy złoczyńców i ladacznic. Jedynie
oni bowiem mieli na tyle odwagi, by wchodzić na teren tych potępionych
przybytków.
Władca, choć starał się zachować
niezmącony niczym spokój, bardzo boleśnie odczuwał upadek stolicy. Wprawdzie
osobiście wolał bogatą i pogodną Rawenną, lecz sercem czuł się Rzymianinem i
dziedzicem potężnych imperatorów, którzy z imieniem Romy na ustach, nieśli legionowe
orły aż po granice świata. Była to już jednak daleka przeszłość… Dawno
prześniony sen i westchnienie poetów- jakże niepodobne do rzeczywistości. On
natomiast musiał żyć w tej rzeczywistości i dźwigać na skroniach ciążący mu często
diadem. Targały nim zresztą sprzeczne uczucia. Choć cezarem Augustem był już
blisko trzydzieści lat, to dopiero od czterech- od śmierci ukochanej matki
Galli Placydii- tak naprawdę rozpoczął samodzielne rządy. Choć przysługiwał mu
tytuł imperatora, jego imperium kurczyło się z dnia na dzień nieustannie nękane
przez hordy barbarzyńców, którzy wydzierali sobie strzępy ziemi niby wilki
upolowaną zwierzynę. Choć był wodzem, liczyć się musiał z potęgą dowódców
poszczególnych legionów, z których każdy mógł ogłosić się władcą- uzurpatorem…
Każdy, a w szczególności ten jeden patrycjusz, zwierzchnik wszystkich armii
Aecjusz.
Walentynian
na pamięć znał plotki i szydercze żarty ze swej bezsilności. Kim więc był tak
naprawdę? Marną figurką ubraną w purpurę i ciężki diadem wysadzany perłami?
Zabawką w rękach barbarzyńskich królów i potężnego Aecjusza? A może
zakładnikiem władcy wschodniej części imperium Marcjana, który pewną ręką
żołnierza sprawował rządy w Konstantynopolu? Nie! Czuł się mężczyzną; władcą,
który potrafi silnie i stanowczo dzierżyć w dłoniach ster państwa i pokierować
nawę do bezpiecznego portu podczas najsroższych burz miotających nią jak łupiną
orzecha. Takim widziała go matka i takim był w głębi serca. Na przeszkodzie
stał tylko jeden człowiek: ten, który niejednokrotnie już okazywał lekceważenie
dla jego woli, a w zuchwalstwie posuwał się do granic zdrady. Cezar wiedział
doskonale, że musi działać; uprzedzić cios skierowany w ród Flawiuszów i
wymierzyć sprawiedliwość. Tego właśnie wymagała od niego nie tylko godność
Rzymianina, ale przede wszystkim obowiązek Augusta. A jednak się wahał…
Wprawdzie nienawiść wobec Aecjusza skrywał od wielu lat, ale rozumiał, że wódz-
choć nazbyt ambitny- jest potrzebny imperium. To jego miecz od lat skutecznie
chronił granice przed kolejnymi najazdami. Czy jednak Walentynian mógł udawać,
iż nie dostrzega jego samowoli i układów z barbarzyńskimi królami? Czy mógł
pozwolić, by każdy, nawet najbardziej zdradziecki czyn osłaniał lakonicznym
oświadczeniem „dla dobra Rzymu”? Jak wyglądało to rzekome „dobro Rzymu” nie
wyjaśniał zaś nigdy.
Jakby przez mgłę, dotarły do niego z
oddali czyjeś mocne i stanowcze słowa.
-
Najdostojniejszy panie, musisz pozbyć się tego człowieka w przeciwnym razie osadzi
swego syna na twoim tronie.
Walentynian drgnął. Dopiero teraz
przypomniał sobie, iż nie jest sam w tej olbrzymiej sali wyłożonej posadzką z
różowego marmuru. Wezwał przecież na naradę dostojników, by pomogli mu podjąć
najtrudniejszą z decyzji. Odwrócił się powoli i spojrzał na doradcę noszącego
zaszczytny tytuł przełożonego świętej sypialni, a będącego zwierzchnikiem
wszelkiej służby w pałacu i jego najbliższym doradcą.
Był to eunuch o słusznym wzroście i
dużej tuszy. W jego rumianej, okrągłej twarzy lśniły mocą żywe, ciemne oczy.
Miał na sobie białą szatę aż sztywną od naszytych klejnotów. Gdy zauważył wzrok
władcy pokłonił się nisko, choć z wyraźnym wysiłkiem.
-
Czy aby macie pewność, Herakliuszu?- zapytał Walentynian, na pozór zupełnie
obojętnym tonem.
-
O tak, panie tej ziemi. To nie jest pierwszy raz, gdy ostrzegamy przed
wiarołomnością i żądzą władzy tego… tego…- dostojnikowi zbrakło nagle słowa na
określenie winowajcy.
Cezar jakby nie dostrzegł wzburzenia
doradcy. Spokojnie odwrócił głowę i spojrzał na barwne malowidło ścienne
przedstawiające wielką bitwę Konstantyna z uzurpatorem Maksencjuszem na Moście
Mulwijskim. Wprawdzie podziwiał ów fresk już wielokrotnie, lecz tym razem
nabrał on nader symbolicznego znaczenia. Aecjusz- podobnie jak Maksencjusz w
każdej chwili mógł obwołać się Augustem i sięgnąć po purpurę. Wojsko poszłoby za
nim- w tym względzie nikt nie miał wątpliwości. Dlatego nie mógł bezczynnie
oczekiwać ataku. On musiał uderzyć pierwszy, by przetrwać… by zachować ród
Flawiuszów… Pomimo tego, dla podkreślenia dotychczasowej życzliwości wobec
wodza odpowiedział powoli, kładąc nacisk na każde słowo.
-
Patrycjusz Aecjusz był zawsze miły naszemu sercu…
-
Masz rację, Auguście, był.- zręcznie podchwycił senator Patrycjusz Maksymus,
który stał nieco na uboczu, wsparty o jedną z czterech kolumn podtrzymujących
strop.
Bez zmrużenia oczu wytrzymał
płomienne spojrzenie jakie mu posłał władca, a jego gładko ogolona twarz o
silnie zarysowanych kościach policzkowych i orlim nosie nawet nie drgnęła. Choć
przekroczył już sześćdziesiąty rok życia
trzymał się prosto, a jego postać przybrana w tradycyjną togę z purpurowym
szlakiem budziła szacunek. Był to zresztą jeden z najwybitniejszych i
najzamożniejszych dostojników, komes świętej szczodrobliwości i zarządca
cesarskiego skarbu za panowania Honoriusza, przez lata prefekt Rzymu i prefekt
pretorium Italii. Słowa, które wypowiadał w senacie były na wagę złota i zwykle
trafnie przedstawiały sytuację.
Walentynian skinął mu łaskawie ręką.
-
Mów.
-
Mój syn Palladiusz, który z waszej woli panie jest zastępcą komesa domestyków
jest pewien, że Flawiusz Aecjusz wraz z prefektem pretorium Boecjuszem spotkali
się kilka dni temu, by omówić plan przejęcia władzy.
Ciszę, jaka zapadła po tych słowach
przerwało pogardliwe parsknięcie.
-
Wybacz mi najdostojniejszy Auguście, lecz nie zmilczę…- wtrącił nieoczekiwanie
dźwięczny głos drugiego z senatorów- To
nie twoi doradcy, panie, a zgoła triumwirat wrogów Aecjusza.
-
Nie przesadzasz, Anicjuszu?- burknął Maksymus, spoglądając z ukosa na
rówieśnika władcy, który w niedbale przerzuconej przez ramię todze i z włosami
opadającymi na kark w misternie ułożonych lokach wyglądał bardziej na
patrycjuszowskiego syna chcącego pokazać się w poważnym towarzystwie.
-
Bynajmniej- odparł, spoglądając na wszystkich czarnymi oczyma- Głową tego
triumwiratu jest Herakliusz, choć śmiem twierdzić, że ów zacny mąż pewnym być
może jedynie tego czy jadł aby wieczerzę. Co zaś się tyczy owych ostrzeżeń… Nie
będę chyba złośliwy, Petroniuszu, jeśli przypomnę jak ledwo rok temu
ostrzegaliście cezara przed najazdem Torysmunda i to w czasie, gdy jego los był
już dawno przesądzony. Wszyscy już wówczas wiedzieli, że jego bracia ostrzyli miecze w Tolozie, by posłać nieszczęśnika w zaświaty.
Tylko wy mieliście swoje pewne informacje. Ot ile warte…
-
Tym razem to zupełnie inna sprawa.- wtrącił stojący w głębi komes domestyków,
który nawet podczas tej prywatnej rozmowy nie rozstawał się z pancerzem i
mieczem.
-
Tak, inna… Tylko skutki mogą być gorsze. O ile mnie pamięć nie myli, to swoje
stanowisko również zawdzięczasz Aecjuszowi?
-
Anicjuszu!- tym razem Maksymus podniósł głos i wbił wzrok w szczupłą twarz
senatora.
-
Czyżbym nie mówił prawdy? Dziwię się tylko, że bierzesz w tym udział,
Petroniuszu. Poza tym podziwiam za odwagę… Wszak z twych słów wynika, że
Palladiusz był obecny wśród owych niegodziwców, którzy planowali zamach na
świętą osobę naszego władcy. Odpowiadasz za czyny swego syna, a zatem… Czyżbyś
i ty błądził?
Walentynian nie zamierzał przerywać
tej polemiki. Mimowolnie jednak uniósł dłoń ku twarzy, by ukryć lekki uśmiech.
Anicjusz Olibriusz słynął z ciętego języka i kiedy tylko miał ku temu
sposobność, zabierał głos. Ten niezwykły talent do wprawiania w zażenowanie
najwyższych dostojników bawił także władcę Wschodu Marcjana, który traktował go
niemal jak przyjaciela i podczas licznych misji dyplomatycznych do
Konstantynopola, nigdy nie kazał mu długo czekać na posłuchanie.
Nieco inne zdanie mieli obecni, gdyż
Herakliusz zaczerwienił się aż po koniuszki uszu, a urażony w swej dumie
Petroniusz Maksymus odpowiedział mu z wyraźną pogardą w głosie.
-
Ja i mój syn zawsze stoimy u boku naszego władcy. Nie byliśmy, nie jesteśmy i
nie będziemy ludźmi Aecjusza.
-
A czy ja oskarżam?- zapytał Anicjusz, rozkładając ramiona- Byłem tylko ciekaw
skąd Palladiusz wie o tym spotkaniu.
-
Od dowódcy buccellarii Aecjusza.
-
Twojego bratanka?- uśmiechnął się drwiąco. Widząc jak Maksymus marszczy brwi,
dodał szybko- W takim razie żadnego spisku nie było, bo Aecjusz nie
informowałby o tym własnych żołnierzy. Najwyraźniej spotkał się z Boecjuszem
dla czystej przyjemności ucztowania.
-
Ale spotkali się tam bez mojej wiedzy i zgody!- wtrącił posępnie Walentynian,
któremu zaczęła już ciążyć ta dyskusja.
Herakliusz spiesznie podchwycił te
słowa. Jak nikt znał tłumioną od lat nienawiść Walentyniana do wodza i nie
zamierzał zmarnować okazji do jej ujawnienia.
-
Już to dowodzi zdradzieckich planów. Poza tym racz pamiętać, panie, że Aecjusz
ma żal od czasu gdy wasza szczodrobliwość nie podjęła rozmowy o zaręczynach
swej córki jego synem…
-
Tak, Placydia…- zamyślił się na chwilę Walentynian i spojrzał niepewnie na
Anicjusza.
-
Aecjusz chce opanować tron i skoro nie udało mu się wejść do rodziny, gotów
będzie przelać świętą krew Flawiuszów.- kontynuował Herakliusz.
Tym razem jednak Walentynian machnął
lekceważąco ręką. Sprawa, do której nieustannie powracał jego doradca,
zaczynała go już nużyć. Powoli opuścił swoje miejsce przy oknie i przeszedł
przez salę. Ciężko usiadł na krześle z wysokim. Obojętnym wzrokiem popatrzył na
twarze doradców.
-
Sprawa małżeństwa waszych córek, najdostojniejszy Auguście, jest sprawą
imperium. Aecjusz nie zrezygnuje, skoro widzi szansę na najprostszą drogę do
purpury.
Twarz władcy spochmurniała w jednej
chwili, a szczęki zacisnęły się w mimowolnym skurczu. Zamknął oczy, by
spojrzenie nie zdradziło jak bardzo dotknęły go te słowa. Miał dwie córki:
Eudokię zaręczoną na mocy starego traktatu z wandalskim królewiczem i Placydię,
stanowiącą jeszcze łakomy kąsek dla patrycjuszy. Była także zbyt ambitna
siostra Honoria, która już niejeden raz próbowała osłabić jego władzę… Brakowało
mu natomiast następcy, młodego cezara, który by objął po nim rządy nad
imperium. On zaś nie mógł dopuścić do tego, by ród Flawiuszów stał się po jego
śmierci kolejną legendą Rzymu. (…)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz