A jak AKCEPTACJA
..W
człowieku tkwi nieodparta potrzeba bycia akceptowanym. Za wszelką cenę musicie
jednak zaufać tym cząstkom swojej osobowości, które wyróżniają was spośród
innych i sprawiają, że jesteście niepowtarzalni. Nawet jeśli wyróżniająca was
cecha jest dziwna czy nieakceptowana. (Nancy H. Kleinbaum)
AKCEPTACJA to wbrew pozorom jedno z najtrudniejszych wyzwań, z
jakimi przychodzi nam, przewlekle chorym mierzyć się w życiu. Ba, problemy z
nią mają także osoby zdrowe, więc w żadnym przypadku nie jesteśmy w tej kwestii
gorsi. Dlatego też właśnie od niej zaczynam nasz alfabet.
Kiedy piszę te słowa, do głowy
przychodzi mi stwierdzenie Sabiny Berman:
„Nie
pozwól, by kiedykolwiek ktokolwiek mówił ci, że jesteś gorsza(y). Nie jesteś
gorsza(y), tylko inna(y)”.
Jest to chyba najbardziej trafne określenie naszej
sytuacji. Może jesteśmy inni: gorzej chodzimy, wszystko wypada nam z rąk,
czasem wstajemy bardziej zmęczeni niż się kładliśmy, zataczamy się, plącze się
nam język, itp. itd. (chorzy doskonale wiedzą o czym piszę), ale bynajmniej nie
jesteśmy gorsi! Pod powłoką niezbyt sprawnego ciała, kryją się wartościowe
osoby o błyskotliwych umysłach, niepospolitej wrażliwości i kreatywności.
Największym kłopotem jest to, by samemu dostrzec
te zalety u siebie.
Moi Drodzy, jeżeli my nie docenimy i nie
zaakceptujemy siebie takimi, jakimi jesteśmy, nikt tego za nas nie uczyni. Ile
razy bywało tak, że ktoś powiedział:
„Słuchaj, ale fajna z ciebie osoba.”, „Ty to naprawdę masz wiedzę”, „Jeny, jaka
jesteś ładna!”, „Podziwiam cię za to, co robisz.”, a my torpedowaliśmy to w
naszych umysłach, w duchu myśląc sobie: „Tylko
tak mówisz”, „Chyba myślisz o kimś innym”, albo wręcz zimno: „Nie potrzebuję litości”.
DOŚĆ!
Czas na zmianę!
Czas na akceptację
siebie i choroby z jaką się mierzymy!
Czas na to, by zacząć szukać jasnych stron!
Na
hasło „Akceptacja siebie” w wielu z
nas włącza się wewnętrzny krytyk. To chyba jakiś żart? Jak mogę zaakceptować
siebie? Przecież jestem chora(y), przecież jestem za gruba(y) albo za chuda(y),
przecież mam tyle problemów, przecież do niczego się nie nadaję…
Przecież… Przecież… Przecież…
Tymczasem
nasz mózg tylko na to czeka. Koduje każdą negatywną opinię, jaką o sobie
wydajemy i skrzętnie zamyka w „szufladzie” z napisem „cała ja/ cały ja”. Nie łudźmy się, przy najbliższej okazji,
wszystkie te opinie wypłyną na wierzch i zaleją nasze myśli, by jeszcze
bardziej nas zdołować. A nie o to nam przecież chodzi, prawda? Chcemy wreszcie
poczuć się dobrze sami ze sobą.
Zróbmy więc wspólnie cztery kroki. Tylko
i aż cztery.
Cztery
kroki do akceptacji
1
krok: Wykasujmy negatywne słowa
Do tych słów należą między innymi nasze
nieśmiertelne: „ale”, „przecież” i „nie
dam rady”. Zapomnijmy o nich. Wiem, łatwo napisać, gorzej zrobić.
Sama łapię się na tym, że często
powtarzam „ale…”. Ile to planów i
projektów legło w gruzach przez to moje „ale”.
Ile razy rezygnowałam, bo „zrobiłabym to,
ale… jestem chora, słaba… itp., itd.”.
Żeby zaakceptować siebie musimy stanąć
do walki z własnymi wyobrażeniami i szukać pozytywów zarówno w sobie, jak i
wokół nas.
2
krok: Zaakceptujmy uczucia
„Kiedy akceptuję swoje uczucia, odnajduję siłę
w sytuacjach bez wyjścia”
– tak brzmi jedna z zasad „Kursu cudów”. Zaakceptujmy więc nasze uczucia,
niezależnie od tego jakie są. Jeżeli dominują w nich negatywne emocje przyjrzyjmy
się im. Kiedy uświadomimy sobie, że są i stają nam na drodze do akceptacji
siebie, odbierzemy im destrukcyjną siłę. W ten sposób łatwiej się ich
pozbędziemy i rzeczywiście poradzimy sobie w każdej sytuacji.
Poszukajmy w sobie pozytywów.
3
krok: Poszukajmy swoich mocnych stron
Czasami to trudniejsze niż nam się
wydaje, prawda? Jeżeli mamy trudność, by znaleźć w sobie coś dobrego, usiądźmy
wygodnie, weźmy kartkę papieru i zapiszmy 10 zdań, które rozpoczynają się od
słów: „Lubię siebie za….” Z początku zadanie może wydawać się
karkołomne, ale powoli zaczniemy odnajdywać w podświadomości rzeczy, które
obudzą nasz optymizm i znajdziemy odpowiedź na to, za co się lubimy. ;)
Kiedy po raz pierwszy robiłam to
zadanie, spędziłam nad kartką prawie godzinę, bo nie mogłam znaleźć w sobie
niczego pozytywnego. To się nazywa siła sugestii i negatywnego programowania.
4
krok: Nie porównujmy się z innymi
To chyba jedna z najgorszych zmor, jakie
sami zapraszamy do naszego życia. Niemal nieustannie porównujemy się do innych,
w naszym mniemaniu lepszych, mądrzejszych, piękniejszych, szczęśliwszych, itp.
Zatrzymajmy się jednak na chwilę i spróbujmy odpowiedzieć, czy aby tak jest na
pewno? Czy osoba, na którą spoglądam jest lepsza, mądrzejsza, piękniejsza albo
szczęśliwsza? Prawda jest taka, że ona porównuje się tak samo do innych. Weźmy
głęboki oddech, jeżeli czujemy taką potrzebę spójrzmy w lustro i powiedzmy do
siebie wprost: „Jestem sobą. Jestem
wyjątkowa i niepowtarzalna. Nie chcę być kopią innych ludzi”.
Porównywanie się budzi złość, zazdrość i
niepokój. To emocje, które nie są nam do niczego potrzebne. W ten sposób umniejszamy
siebie i tracimy coś, co należy tylko do nas: nasz indywidualizm. Uwierzmy w
siebie i zaakceptujmy naszą inność, naszą wyjątkowość.
W „Kursie
cudów” pada takie zdanie: „Światło, które widzę w innych jest
odbiciem mojego wewnętrznego światła”. W każdym z nas płonie to samo
światło, które rozświetla nas tym bardziej, im bardziej akceptujemy siebie.
Osoby, z którymi się spotkamy z pewnością je zauważą. Dbajmy więc, by jaśniało jak
najbardziej.
W naszym przypadku AKCEPACJA ma też drugie oblicze. Możemy zaakceptować siebie ze
wszystkimi zaletami i wadami, z naszymi krągłościami lub deformacjami, z możliwościami
i słabościami, ale w tle pozostanie jednak jeszcze jedno wyzwanie. No i doszłam
do słynnego „ale”. Musimy jednak przebrnąć także i przez nie. Jesteście gotowi?
Musimy zaakceptować jeszcze chorobę, z którą się
zmagamy.
W tym momencie możecie westchnąć ciężko,
bo jak tu zaakceptować coś, co powoli nas wyniszcza, odbiera sprawność i
możliwość normalnego funkcjonowania? Nie da się. Po prostu się nie da.
Może to wywołać wewnętrzny bunt, opór, a
nawet złość. To zupełnie normalne. Niech te emocje znajdą wreszcie ujście.
Tłumienie ich w sobie nie doprowadzi do niczego dobrego. Jeżeli czujecie taką
potrzebę wypłaczcie się, powyzywajcie chorobę, a nawet wyobraźcie sobie, co
byście z nią zrobili. Nie będę pytała o szczegóły, bo wyobraźnia nie ma granic
i „pławienie choroby” byłoby chyba najłagodniejszą wersją odreagowania. ;)
Po tym wszystkim jednak czas otrzeć łzy, otrząsnąć
się i spojrzeć w przyszłość. Nie da się?
A może jednak?
Może wspólnie spróbujemy to zrobić?
Choroba jest i nie mamy żadnych
wątpliwości. Czasami dokucza mniej, innym razem bardziej. Zawsze jednak pozostaje z nami. Możemy z nią
walczyć i to doskonały sposób na motywowanie się do działania. Jednak z drugiej
strony musimy zaakceptować fakt jej istnienia. Nie pozbędziemy się jej jak
starego swetra, czy zużytego sprzętu. Wbrew naszym chęciom ona pozostanie. Nie
pozostaje nam nic innego, jak zaakceptować to, że jest częścią nas i żyć dalej
tak, jak tylko potrafimy.
Pamiętam dzień, kiedy po latach tułania
się po lekarzach, wreszcie otrzymałam diagnozę. Może wyda się to dziwne, ale wtedy
poczułam ulgę… Ulgę, że wreszcie wiem, jak nazywa się mój wróg i z kim będę
musiała walczyć. Od tego czasu minęło już ponad dziesięć lat, choroba
wielokrotnie mnie zaskoczyła, sponiewierała i sprowadziła do parteru (dosłownie
i boleśnie). Sama wielokrotnie płakałam (i płaczę do dziś), nie jeden raz
psioczyłam i użalałam się nad tym, czego już nie zdołam zrobić, bo w wersji
postępującej powoli odbiera mi różne umiejętności, ale mam świadomość, że nic
mi to nie da. SM niewiele sobie robi z moich nastrojów i działa dalej. Co
mogłam zrobić? Zaakceptować to, że jest i cieszyć się każdym lepszym dniem.
Mam taki mały rytuał. Kiedy się obudzę
otwieram oczy i sprawdzam: widzę, ruszam rękoma i nogami, mówię (czasem lepiej,
czasem gorzej). W ten sposób pocieszam się, że nie jest tak źle. Kiedy są
gorsze dni, staram się je przeczekać i powtarzam sobie: jutro będzie lepiej.
Muszę akceptować istnienie choroby, bo jest ona integralną częścią mnie. Im
bardziej będę się na nią złościć, tym bardziej da mi się we znaki.
Każdy z nas musi znaleźć sposób, żeby
zaakceptować sam fakt istnienia choroby i nauczyć się z nią żyć. Jeżeli tego
nie zrobimy, pozostaniemy w ciemnym dole rozpaczy i żalu po tym, co już minęło.
Nie znajdziemy światła w tunelu i nie uśmiechniemy się do przyszłości. Stąd zaś
już tylko jeden krok do depresji, a to równie podstępna choroba.
Zachęcam Wszystkich, by mimo trudów i gorszych dni
zaakceptowali siebie i chorobę, z którą przyszło się nam zmagać. Życie jest tu i teraz. Szkoda go na
rozpamiętywanie tego, co już nie wróci. Cieszmy się tym, co jeszcze możemy i
spoglądajmy z nadzieją w przyszłość.
Zaakceptujmy to, że jesteśmy sobą. Pamiętajmy!
Jesteśmy wyjątkowi i w zależności od naszych możliwości róbmy to, co potrafimy.
Na pewno niejeden raz potkniemy się na tej drodze, zawahamy się i zwątpimy.
Najważniejsze, żebyśmy nie rezygnowali. Warto walczyć o siebie i dla siebie!
Życzę Wam AKCEPTACJI!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz