Kim jest lewiatan?
Lewiatan to starotestamentowy potwór morski. W hymnie Eleazara Kalira to istota, do złudzenia przypominająca egipskiego Uroborosa lub nordyckiego Jormunganda, czyli wąż otaczający Ziemię i trzymający w pysku ogon. Tymczasem Czarny Lewiatan pojawia się również w legendach znad Morza Bałtyckiego. Czy to tylko nazwa statku pirackiego, który krążył po wzburzonych morskich falach? A może potwór niszczący statki i wciągający marynarzy w bezdenne otchłanie? Był wspominany niemal w każdym kraju leżącym nad Bałtykiem, a jego nazwa budziła strach w każdym porcie.
Oto jego legenda.
Czarny lewiatan – legenda
Nikt nie wiedział, czym był „Czarny Lewiatan”. Opowiadano o nim w portach wszystkich krajów leżących nad Bałtykiem. Jedni twierdzili, że to człowiek, któremu diabeł ukradł duszę i skazał na wieczną tułaczkę po morzu na czarnym jak noc statku. Inni, przekonani o jego nieludzkim pochodzeniu, zaklinali się, że jest to potwór wysłany przez samego króla mórz, by wypędzać ludzi z jego królestwa. Ci, którzy spotkali „Czarnego Lewiatana” na swojej drodze, prawie nigdy nie wracali już do swych domów. Nieliczni, którzy przeżyli, popadali w obłęd i szybko umierali, dręczeni koszmarnymi wizjami. To właśnie od nich słyszano o smukłym, czarnym statku, który niepostrzeżenie wynurzał się z fal i atakował zwykłych żeglarzy i rybaków, a po chwili znikało wszystko, co oni wieźli. Na wodzie pozostawała tylko kołysząca się skorupa pozbawiona żagli, duszy i serca. Lewiatan znikał równie szybko, jak się pojawił, zaś znajdujący się na łasce żywiołów statek kołysał się jeszcze kilka chwil, aż przyszła jedna fala, druga, trzecia… Wreszcie przy dziewiątej utworzył się potężny wir i ściągał wrak na dno. Nie było uwolnionych, nie było jeńców. Pospołu szli w objęcia morskich dziewic dzielni Wikingowie, śmiali Wenedzi i zuchwali Germanie. Tam, na dnie, w głębokiej ciszy, pośród piasku, kamieni i wodorostów, dawni wrogowie leżeli obok siebie jak bracia. Woda przelewała się przez puste oczodoły, resztki ciał dojadały ryby. Nikt nie znał miejsca ich pochówku, nikt nie mógł nad nimi zapłakać.
Żeglarze, wcześniej dzielni, teraz bali się wypływać na otwarte morze. Rybacy ryzykowali, gdyż musieli wykarmić rodziny, lecz i oni trzymali się blisko wybrzeży, by nie ściągnąć na siebie straszliwego statku. Niekiedy jakiś kupiecki żaglowiec pojawiał się na horyzoncie płynąc od portu do portu, a kapitan starał się cały czas mieć wybrzeże w zasięgu wzroku. Nawet oni jednak mieli niekiedy wrażenie, że zaraz uniesie się wysoka fala, a wraz z nią pojawi się straszliwy Lewiatan. To przekonanie upewniało tylko ludzi o jego nieziemskim pochodzeniu. Pewni, że gniew bogów można ułagodzić, składali im ofiary i błagali, by oddalili złego ducha. Mieszkańcy Winety składali pokłony i dary Trygławowi, Germanie, Danowie i Wikngowie modlili się do Njorda, Prusowie zaś do Autrimpusa. Niestety, bogowie pozostawali głusi na wszelkie modły i ofiary. Kolejne statki ginęły na morzu.
Kiedy z rzadka jakiś szczęśliwiec przybił do portu, mieszkańcy tłumnie wybiegali mu naprzeciw, by wypytać o podróż i o to, w jaki sposób udało się kapitanowi uniknąć zasadzki „Czarnego Lewiatana”. Zwykle zasypywali zmęczoną załogę pytaniami, ciągle tymi samymi:
– Skąd jesteście? Daleko płynęliście?
– Widzieliście go?
– Jakim cudem uniknęliście jego ataku?
– Jaką drogą płynęliście? Czy jest bezpieczna?
Zirytowani żeglarze odpowiadali półsłówkami albo mamrotali coś pod nosem. Najczęściej kapitan ucinał wszystkie domysły.
– Nie widzieliśmy go, ale nie wywołujcie zła, póki go nie widać. Dajcie nam odpocząć, bo nawet przez jedną noc nie zmrużyliśmy oczu.
Pewnego dnia do portu w Winecie zawinął niespodziewanie statek ze Skanii. Jego kapitanem był Eryk, zaś załogę stanowili zuchwali żeglarze z północy, którzy nie bali się gniewu morza ani ich ducha. Przez całą drogę z ojczyzny płynęli pod pełnym żaglem, wszyscy zaś bawili się przy tym wesoło, nie szczędząc sobie trunków i śpiewając na całe gardła. Przywieźli do Winety ładownie pełne skór północnych zwierząt, trochę ozdób i tkanin wykonywanych przez ich kobiety. Eryk liczył, że sprzedając je, dostaną sporo bursztynu.
– No, to jesteśmy na suchym lądzie! – krzyknął wesoło i wskoczył na wydobytą już ze statku beczkę. – Raz, dwa! Wyładujcie to chłopcy, załatwmy interesy, a później będziemy się bawić! Droga powrotna minie nam o wiele szybciej!
– Tak jest, kapitanie! – zawołali niemal zgodnym chórem, choć kilku nie nadążyło z szybką odpowiedzią.
– Panie, panie! – zagadnęli go mieszkańcy, którzy tłumnie przybyli do portu. – A nie widzieliście gdzieś „Czarnego Lewiatana”? – pytali.
– Czego?! – Udał, że nie słyszy, choć niebieskie oczy śmiały się drwiąco.
– „Czarnego Lewiatana”, tego straszliwego ducha, który niszczy statki, a ludzi zabiera ze sobą do królestwa boga mórz.
– Chyba żartujecie? – roześmiał się. Zeskoczył na ziemię i okrakiem usiadł na beczce. – A ten wasz lewiatan w ogóle istnieje?
– Na pewno… Wiele statków nie przetrwało spotkania z tym potworem.
– Może nie przetrwały spotkania ze skalistymi wybrzeżami, a ci, którzy ocaleli, woleli bredzić o jakimś potworze, żeby nie wyjść na głupców, którzy nie potrafią żeglować po morzu?
– Bluźnisz, panie.
– Skoro tak twierdzicie. – Wzruszył ramionami. – Przepłynąłem to morze tak wiele razy, że już nawet nie jestem w stanie zliczyć. Najpierw ze swym ojcem, a później już samodzielnie i nigdy… powtarzam wam: nigdy nie widziałem żadnego lewiatana, ani innej stwory. A pływam z rozwiniętymi żaglami, by mnie było widać z daleka. Ba, nie widziałem nawet syreny, a szkoda… Na piękno zawsze miło rzucić okiem – dodał i znacząco mrugnął okiem do jakiejś dziewczyny, która stała niedaleko, a słysząc to, zaraz schowała się za plecami ojca.
– Oj, igracie z ogniem, panie.
– Jak już, to z wodą. Do ognia nigdy mnie nie ciągnęło – odparł i zamyślił się. Po chwili dodał: – A nie… Lubię siedzieć przy ognisku i przy miodzie lub piwie słuchać pieśni. Czy to znaczy, że igram z ogniem? – parsknął śmiechem.
– Żarty się was trzymają, a sprawa jest naprawdę poważna.
– Być może. – Eryk w geście bezradności rozłożył ramiona. – Moja załoga lubi śpiewać podczas rejsu, więc może ten wasz lewiatan ogłuchł i wolał nas omijać.
Tym razem nawet krzątający się obok członkowie załogi wybuchli śmiechem. Jeden z nich, wysoki osiłek o płowej czuprynie, który niósł właśnie jakiś ładunek, rzucił w stronę kapitana:
– Ja tam fałszuję najmniej. To nie moja wina.
– Tak, wiem. – Uśmiechnął się i machnął ręką. – Wszyscy wiedzą, że jak popijesz, to nawet syreny byś zagłuszył.
– Głosu mam się wstydzić?! – obruszył się.
– Dobrze, już dobrze, Geri. Może to ty odstraszyłeś tego ich lewiatana.
– Wolałbym raczej spojrzeć mu w twarz… albo w pysk i…
– Tak, osobiście byś go zatłukł – odpowiedział za kompana i zwrócił się do zebranych mieszkańców: – Sami widzicie, żaden z nas go nie widział.
– Nie drwij tak, bo bogowie cię usłyszą i ukażą.
– I co? Ześlą tego lewiatana? Co mi zrobi? Potraktowałbym go tym! – Wskazał za siebie ręką.
Na kołyszącym się statku znajdowała się dziwna machina podobna do ogromnego, drewnianego ramienia, zakończonego jakby łyżką. Ludzie patrzyli na nią ze zdziwieniem i z podziwem. Pierwszy raz widzieli coś podobnego. Pokręcili ze zdumienia głowami.
– Co to?
– To moja tajna broń na wszystkie morskie potwory – uśmiechnął się, szczerząc przy tym zęby. – Miota ogniste kule na setki długości statku. Wasz lewiatan spłonąłby w mgnieniu oka.
– Tylko, że on jest duchem – odpowiedział młody chłopak, który już od dłuższego czasu przysłuchiwał się rozmowie. – Ogień go nie spali.
– Na to też mamy swoje sposoby – odparł Eryk. – Zawsze płynie z nami kapłan Odyna. Jego modlitwy są skuteczniejsze niż niejeden miecz. Z duchem też sobie poradzi.
– Jeszcze przekonasz się, że to nie wymysły ludzi – dodała mała staruszka, która siedziała przy kamiennym budynku, stojącym w porcie. Drobna, siwa, wcześniej nawet nie zwróciła niczyjej uwagi.
– Nawet, jeśli istnieje – prychnął z pogardą –to jestem jedynym, który może go pokonać.
– To nazbyt zuchwałe słowa – ostrzegła kobieta. – Bacz na to…
– Odważny jesteś – przerwał jej niecierpliwie jeden z kupców, który zerkał ukradkiem na to, co wynoszą ze statku.
Eryk dostrzegł zainteresowanie przywiezionymi towarami. Uśmiechnął się w duchu. Wiedział, że statki rzadko przybijają do portu w Winecie i ma okazję nieźle zarobić. Nie zamierzał jednak tak szybko przechodzić do interesów. – Jesteście zbyt smutni i wystraszeni, żeby cieszyć się z handlu w tak pięknym mieście. Mam propozycję. Tę beczkę wypijemy wspólnie! Dla potęgi i chwały wielkiej Winety!
– Ku chwale Eryka ze Skanii! – odpowiedział ktoś za plecami.
Tych słów nie trzeba było dwa razy powtarzać. Obecni w porcie kupcy i żeglarze pobiegli do domów po bogato zdobione rogi lub kubki, by uczestniczyć w biesiadzie. Już wkrótce w porcie zaczęła się wielka impreza. Ktoś przyniósł mięsiwo, żeby było coś do zjedzenia. Ledwo skończyła się beczka Eryka, kupcy dostarczyli kolejne, by nie okazać się skąpcami. Kiedy biesiada rozkręciła się na całego i żaden z obecnych nie był już trzeźwy, sprytny Eryk przeszedł do interesów.
– Popiliśmy, pojedliśmy, więc możemy pogadać o interesach – roześmiał się.
– Dziś? – zapytał jeden z kupców. – No faktycznie, dziś. Nie targujmy się wiele. Sześć garści bursztynu za kunę. Może być?
– Żartujesz? Rozumu mi jeszcze nie odjęło. Dziesięć! Gdyby tu był Wszebor albo Ciechomir, daliby mi dwanaście.
– Wszebor teraz bieduje, a Ciechomir zmarł dwa miesiące temu. Daję osiem.
– No masz – mruknął Eryk i dodał: – Dziewięć, i to moje ostatnie słowo.
– Niech stracę. Lubię cię, zuchwały człowieku – odparł kupiec i uniósł swój róg. No, to jeszcze po jednym, na zgubę „Czarnego Lewiatana”!
– Na zgubę! – zgodził się Eryk, zadowolony z ubitego interesu.
W ciągu następnych godzin dobił targu z innymi kupcami i sprzedał wszystkie przywiezione towary. Ładownie wypełniły się drogocennym bursztynem. Rozstali się, jak najlepsi przyjaciele. Eryk żegnał każdego, ściskając dłonie, poklepując po plecach i uśmiechając się serdecznie. Później wrócił na statek i zasnął twardym snem. Obudził się tuż przed świtem i od razu wszczął alarm.
– No, panowie, do pracy! Zbieramy się stąd! Morze nas wzywa!
Podczas gdy załoga przygotowywała statek do powrotu, Eryk zszedł na dół, by nacieszyć oczy złocistymi szczątkami pałacu córki króla mórz. Przesypywał między palcami złociste grudki i uśmiechał się do siebie. Cel wyprawy został osiągnięty. Teraz pozostawało wrócić do domu i przygotować się do kolejnej wyprawy. Zacisnął w dłoni jeden z większych bursztynów – ot tak, na szczęście, i wyszedł na pokład. Słońce było już nad horyzontem.
– No dalej! Czas na nas! – krzyknął i spojrzał na nadbrzeże. Obawiał się, że wineccy kupcy obudzą się rankiem i uświadomią sobie, że przepłacili za towary. – Niczego więcej nie bierzcie ze sobą! Szybko!
Załoga uwijała się jak w ukropie. Już wszystko było gotowe. Zgrzytnęły łańcuchy i ciężka kotwica uniosła się z dna. W tej samej chwili na brzegu stanęła mała, chuda staruszka odziana w łachmany. Przy sobie miała tylko małe zawiniątko. Wyciągnęła ręce w stronę statku.
– Zabierzcie mnie ze sobą, panie! – zawołała drżącym głosem – Muszę płynąć tam, gdzie i ty! Nie zajmę wiele miejsca! Nie potrzeba mi wygód! Sam widzisz, że jestem lekka niczym piórko, nie będę obciążeniem!
– Odejdź stąd! Nie trzeba nam baby na pokładzie – warknął.
– Panie, miej litość! – prosiła dalej i rozpaczliwie uczepiła się burty. – Mogę się przydać.
– Ty? Do czego? Nawet przyjemności z ciebie nie będzie – parsknął, a wraz z nim zarechotali członkowie załogi. Brutalnie kopnął staruszkę, tak, że zatoczyła się i upadła. – Precz! Odpływamy!
To był najwyższy czas. Kilka chwil po tym, gdy statek znalazł się na pełnym morzu, do portu przybiegli rozwścieczeni kupcy. Mało tego, że zapłacili o wiele za dużo, to jeszcze Eryk nie wszystkim przekazał opłacone już towary. Myśleli, że odzyskają go, gdy o świcie pojawią się w porcie, ale sprytny żeglarz zdążył już odpłynąć. Nie pozostało im nic innego, jak wygrażać oszustowi i słać w jego stronę wyzwiska, które i tak nie docierały do ledwo już tylko widocznego zarysu statku.
– Oszust! – splunął kupiec, który stracił najwięcej.
– Nie martwcie się – wtrąciła staruszka, która zdążyła już się podnieść z ziemi. – Statek już nigdy nie zawinie do tego portu, ale Eryk tu wróci.
– Byłby głupcem – uśmiechnęli się gorzko.
Staruszka pokręciła jednak głową i upierała się przy swoim. Miała rację. Nie minęły trzy dni, a w blasku zachodzącego słońca ludzie ujrzeli coś kołyszącego się na morzu. Zbiegli się na brzegu i wypatrywali oczy w tym kierunku. Trudno było rozróżnić kształt w migotliwej, falującej wodzie.
– Ryba?
– A może jakiś kawał belki?
Stojący nieco bliżej Gostmił uniósł rękę do czoła, by osłonić wzrok przed ostatnimi promieniami słońca. Po chwili krzyknął:
– Człowiek! Na bogów, to człowiek! Trzeba go ratować!
Mieszkańcy nie zastanawiali się długo. Rozległy się okrzyki, ludzie rozbiegli się w różne strony.
– Łódź! Dawajcie łódź i sznury!
– Szybko, bo przy brzegu tworzą się wiry! Jak w nie wpadnie, już po nim!
– Płynie na jakiejś belce, jakby to był fragment statku!
Szybko przygotowano akcję ratunkową. Kilku ludzi, z Gostmiłem na czele, popłynęło po rozbitka. Jakież było ich zdumienie, gdy okazało się, że to Eryk. Dobili do brzegu, wyciągnęli nieszczęśnika na piasek. Ocknął się i otworzył oczy, lecz błądził wzrokiem po ich twarzach, jakby niczego nie widział.
– Lewiatan… „Czarny Lewiatan” istnieje – wyszeptał. – To nie duch ani nie potwór. To człowiek… Pirat. Chciwy, żądny krwi pirat…
– A co z twoimi ognistymi kulami? – zakpił jeden z kupców.
– Pewnie zasypał je bursztynami – zakpił inny. – Chciwy trafił na chciwego.
– Chciwy to był on... – wyszeptał i ponownie stracił przytomność. Głowa przekrzywiła mu się na bok, a oczy zamknęły się, tym razem na wieki. W rozluźnionej dłoni zalśnił kawałek bursztynu.
Ciało Eryka pochowano na cmentarzysku, a w Winiecie zwołano naradę wojenną. Wojownicy oraz najsilniejsi żeglarze i kupcy spotkali się w jednym z największych budynków, by naradzić się, co robić.
– Skoro mamy do czynienia ze zwykłym piratem, trzeba go dopaść i pokonać – stwierdził pewnym głosem Godzisław.
Urodził się w Winecie, wielokrotnie bronił jej przed atakami morskich i lądowych rabusiów, więc nie brakło mu doświadczenia.
– Tylko jak to zrobić? – zapytał jeden z żeglarzy, bębniąc palcami po stole. – Musi być potężny, skoro nawet Eryk nie dał im rady.
– Eryk zmykał przed naszym gniewem i pewnie częściej oglądał się, czy go nie ścigamy, niż patrzył przed siebie. Poniósł konsekwencje swojej chciwości.
– Poza tym – dodał jeden z bogatszych kupców – jak długo będziemy jeszcze siedzieli w porcie i dusili się jak ryby w sieci? Ten pirat nie tylko odebrał nam godność, ale uwięził na wyspie, jakbyśmy byli jego zakładnikami. Trzeba powiedzieć „dość” i ruszyć przeciwko niemu.
–Wineta w dużej mierze żyje z handlu. „Czarny Lewiatan” odbiera nam źródło zarobku – dodał inny. – Port ma być dostępny, a żeglarze muszą czuć się bezpiecznie.
Ostatecznie zdecydowano, że nazajutrz wyruszy statek z najlepszymi wojownikami. Skoro ich przeciwnik był zwykłym piratem, można było stanąć z nim do walki, uwolnić morze od grasującego rabusia i raz na zawsze skończyć z opowieściami o potworze z głębin. Wieczór i noc minęły bardzo szybko. O świcie następnego dnia postawiono żagle i przygotowano statek do wyjścia w morze. Godzisław uważnie patrzył na swych kompanów. W oczach żadnego z nich nie pojawiła się nawet iskierka wątpliwości. Byli zdecydowani stanąć oko w oko z postrachem morza i stoczyć z nim równą bitwę.
Wszystko już było gotowe i Godzisław miał krzyknąć, by podnieść kotwicę, gdy zza załomu muru wyszła ta sama staruszka, która już wcześniej prosiła o pomoc Eryka. Zbliżyła się i stanęła na brzegu. W rękach ściskała swoje zawiniątko.
–Zabierzcie mnie ze sobą, panie! – zawołała. – Muszę płynąć tam, gdzie i ty! Nie zajmę wiele miejsca! Nie potrzeba mi wygód! Sam widzisz, że jestem lekka niczym piórko, nie będę obciążeniem!
– Wiesz, że płyniemy na rozprawę z „Czarnym Lewiatanem”, babciu? – zapytał Godzisław. Gdy skinęła głową, dodał z troską w głosie: – Jeżeli dojdzie do walki, nie jestem w stanie zapewnić ci bezpieczeństwa.
– Nie musicie o mnie myśleć. Nie będę wam przeszkadzała – zapewniła.
– Dobrze, skoro upierasz się, babciu, możesz wejść. Zajmij sobie tylko jakieś w miarę bezpieczne, osłonięte miejsce – dodał, pomagając jej wejść na statek.
Staruszka uśmiechnęła się tajemniczo i spojrzała na niego jasnymi oczyma.
– Dam sobie radę – dodała i zajęła miejsce na pokładzie, w kąciku, by nie przeszkadzać załodze. Wyjęła kawałek czarnego chleba i zaczęła jeść.
Statek odbił od brzegu i popłynął przy sprzyjającym wietrze hen, daleko od lądu. Przez cały dzień Godzisław i jego załoga rozglądali się za czarnym statkiem, lecz bezskutecznie.
– Nikogo nie ma – stwierdził jeden z żeglarzy, kiedy słońce powoli chyliło się ku zachodowi. – Na horyzoncie nie widać żadnego statku. Jesteśmy sami.
– Sami…– powtórzył odruchowo Godzisław i zaraz dodał: – Ja jednak mam wrażenie, że nie jesteśmy sami.
Ledwo powiedział te słowa, morze pociemniało i wraz z kolejną falą pojawił się on. Smukły dziób „Czarnego Lewiatana” wyłonił się jakby wprost z głębin. Godzisław nawet nie zdążył krzyknąć. Na mostku dostrzegł tylko potężnego mężczyznę o rozwianych kruczoczarnych włosach i brodzie. Jego oczy zalśniły dziwnie – tak, jakby były złote… Zanim Godzisław zdążył się otrząsnąć, poczuł, że pada na ziemię. Podobnie było z pozostałymi członkami załogi. Żaden z nich nie zdążył nawet podnieść miecza, gdy jakaś obezwładniająca siła pozbawiała go władzy w ciele. Wszyscy usłyszeli tylko szczęk haków, które wiązały razem dwa statki.
– Co, do kroćset… – mruknął Godzisław, wściekły na własną bezradność. Jęknął, gdy spróbował przekręcić głowę i spojrzeć na to, co dzieje się na pokładzie. Kątem oka dostrzegł piratów, którzy łupili statek. Nie wahali się nawet pozbawiać odzienia swoje wpół świadome ofiary.
Kapitan „Czarnego Lewiatana” nie był lepszy. Dostrzegł staruszkę, ściskającą swój węzełek.
– A to co? – zapytał.
– Nic, panie – jęknęła, jeszcze bardziej przyciskając zawiniątko do piersi. – To moje suchary… Z czarnego chleba… Nie zasmakują wam…
– Sam osądzę – odpowiedział i wyrwał tobołek z rąk staruszki. Odwrócił się jeszcze do tych członków załogi, którzy nie zdążyli jeszcze wrócić na „Lewiatana”. – Ustawcie ster tego wraku prosto na skały i zabieramy się stąd!
Rozkaz sprawnie wykonano, blokując ster. Ostatni piraci wrócili na „Czarnego Lewiatana”. Na samym końcu szedł kapitan. Kolejny rozkaz i wiążące oba statki haki rozszczepiły się, uwalniając je ze śmiertelnego uścisku. Przez chwilę oba chybotały się na falach, aż każdy obrał własny kurs.
– Ciekawe, czy na pewno był to chleb – mruknął do siebie kapitan i rozwinął zawiniątko zabrane staruszce.
Wtem jęknął, pochylił się, jakby był to ciężar ponad jego siły i upadł. „Czarny Lewiatan” przechylił się na jedną burtę. W kotłowaninie wody i szumie fal ucichły krzyki załogi. Statek, który tak długo siał postrach wśród żeglarzy, zatonął w ciągu kilku chwil. Kiedy zniknął w odmętach wody, fale wygładziły się, pozostawiając morze spokojnym.
Tymczasem staruszka wstała z pokładu i popatrzyła na miejsce, gdzie jeszcze niedawno kołysał się „Czarny Lewiatan”. Pokiwała zadowolona głową i podeszła do steru. Z zaskakującą wszystkich zręcznością odblokowała go i ustawiła na właściwy kurs, w kierunku Winety. Kilku żeglarzy jęknęło. Godzisław z trudem wyciągnął rękę.
– Nie bójcie się – zapewniła. – Nie zginiecie, bo nie jesteście chciwi.
Zanim dopłynęli do Winety, wszyscy odzyskali władzę nad ciałami. Najpierw powoli, później zaś już we własnym tempie wrócili do swych obowiązków.
– Kim jesteś? – zapytał Godzisław, przejmując ster od staruszki. – Chciałbym ci podziękować za ocalenie życia.
– Starszą, samotną kobietą, którą zabrałeś ze sobą na wyprawę – odpowiedziała, uśmiechnęła się i… zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, przemieniła się w rybę i skoczyła do wody.
„Czarny Lewiatan” nie pogrążył się jednak na wieki w odmętach morza. Niekiedy wyłaniał się podczas sztormów, zwiastując zagładę statkom lub nadmorskim grodom. Wiele wieków później zagroził Łebie.
Nic nie zwiastowało niebezpieczeństwa. Było upalne lato. Żar lał się z bezchmurnego nieba, a słońce paliło niemiłosiernie. Gwarna zazwyczaj Łeba była tego dnia niemal pusta. Mieszkańcy schronili się w domach lub siadali w cieniu drzew. Nawet kramarze zamknęli swoje sklepiki, a rzemieślnicy warsztaty. Wielu wyjechało też do Gdańska na doroczny jarmark, by sprzedać swoje wyroby lub kupić nowe sieci i rybacki sprzęt. Około południa kobiety zabrały dzieci i udały się na plażę, by odpocząć przy przyjemnej morskiej bryzie. Obserwując bawiące się dzieci, gawędziły o rodzinnych troskach i wymieniały się gospodarczymi radami. Towarzyszyli im nieliczni mężczyźni, którzy leniwie naprawiali sieci lub po prostu cieszyli się słonecznym dniem.
Niespodziewanie niebo zasnuły ciemne chmury, a gwałtowne porywy wiatru pochyliły rosnące w okolicy drzewa, szarpiąc ich koronami, i wzburzyły spokojne dotąd wody Bałtyku. Gdzieś w oddali dał się słyszeć pomruk nadchodzącej burzy.
– Uciekajmy! – krzyknęła jedna z kobiet zrywając się z miejsca. Podbiegła do brzegu i chwyciła na ręce bawiące się w piasku dziecko. –To nie jest zwykła burza!
Miała rację. Wiatr się nasilał, a na coraz wyższych falach pojawiły się białe grzywy. Błyskawice przecięły niebo, a grzmoty padały raz po raz, zlewając się w jeden ogłuszający huk. Mieszkańcy rzucili się do ucieczki, by znaleźć bezpieczne schronienie w domach. Piasek, poderwany przez wichurę, niczym lawina pędził za nimi. Ktoś wbiegł do kościoła i zaczął bić w dzwon, by ostrzec przed niebezpieczeństwem nie tylko łebian, ale też mieszkańców sąsiednich osad. Chwilę później szalejący żywioł uderzył w dzwonnicę, która zadrżała w posadach. Dzwon zakołysał się jeszcze dwukrotnie, a następnie wraz z wieżą runął z hukiem, grzebiąc człowieka pod warstwą gruzu. Huk grzmotów, wycie wichury, trzask drzew łamanych jak gałązki, hałas zrywanych dachów i huk rozszalałego morza przeraziły mieszkańców. Ludzie zdali sobie sprawę, że mury domów nie uchronią ich przed siłą żywiołu. Nie zważając na tumany piasku, brodząc w jego zwałach, zaczęli uciekać w głąb lądu. Kobiety biegły, tuląc płaczące dzieci; młodzieńcy podawali ręce starcom, by umożliwić im dotarcie do porośniętego lasem wzgórza, które znajdowało się niedaleko Łeby. Wszyscy mieli nadzieję, że przeczekają tam niebezpieczeństwo i wrócą później, by odzyskać chociaż część mienia. Na próżno wytężali wzrok. Nad miastem unosiła się potężna burza piaskowa.
– Domy da się odbudować – stwierdził jeden ze starców. – Najważniejsze, że uratowaliśmy życie.
Trudno było nie zgodzić się z tymi słowami. Mieszkańcy miasta zebrali się razem. Ze smutkiem patrzyli tam w kierunku, gdzie jeszcze kilka chwil temu wznosiły się budynki, a szerokie ulice prowadziły we wszystkie strony świata. Wydawało się jednak, że najgorsze jest już za nimi. Niektórzy już zaczęli martwić się, czy zastaną cokolwiek po powrocie do domów. Niespodziewanie jednak wicher zerwał się ponownie, podrywając opadający już powoli piach. Nad tym kłębowiskiem jednak pojawiła się ogromna fala, potężna i złowieszcza, a na jej grzbiecie unosił się ogromny statek.
– Na Boga! – krzyknął ktoś. – To „Czarny Lewiatan”! Jesteśmy zgubieni!
To były ostatnie wypowiedziane przez kogokolwiek słowa. Ogromne masy wody runęły na miasto, rozlały się po okolicy, sięgając aż wzgórza, na którym schroniła się gromadka uciekinierów. Była chwila, gdy wszyscy myśleli, że już nic ich nie ocali. Skulili się, zamknęli oczy, zwrócili się do Boga z błagalną modlitwą. Wicher jednak osłabł. Burza zaczęła powoli odchodzić, a przez ciemne chmury wyjrzały pierwsze promienie słońca. Morze zaczęło się cofać, a wraz z nim mroczny okręt widmo, który po chwili zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. Dzień znowu był piękny, słoneczny i tylko po dawnym mieście pozostał jeden, jedyny ślad: ruiny wspaniałego niegdyś kościoła. Reszta budynków została zmieciona przez wodę lub zasypana głęboko pod piaskami. Mieszkańcy Łeby nie popadli jednak w rozpacz. Szczęśliwi, że uratowali swoje życia, postanowili zbudować miasto od nowa. Wydarzyło się to w 1570 roku.
Od tego czasu widmowy „Czarny Lewiatan” wyłania się z odmętów morza tylko wówczas, gdy po falach Morza Bałtyckiego płyną statki załadowane towarem pochodzącym z przestępstwa. Wielu załogom wprawdzie udało się umknąć przeznaczeniu, jednak „Czarny Lewiatan” prędzej czy później odnajdzie ich – jeśli nie na morzu, to we śnie.
Trudniejsze słowa
- Wineta – legendarny gród i port z latarnią morską, położony u ujścia Odry, prawdopodobnie na wyspie Wolin. Relacje o niej pojawiają się już w XI wieku w kronice Adama z Bremy.
- Trygław – słowiański bóg o trzech głowach, czczony w sposób szczególny przez Słowian połabskich i Pomorzan. Największym kultem cieszył się w Szczecinie, Wolinie i Brennie.
- Njord – germański bóg spokojnego morza i wszystkiego, co do niego należało, opiekun kupców.
- Autrimpus – pruski bóg ciemnej części nieba i głębin morskich.
- Skania – historyczna kraina lub prowincja Szwecji, do 1658 roku (wcześniej należąca do Danii.
- Odyn – nordycki bóg wojny i wojowników, mądrości, magii i poezji.
Na podstawie książki: Anna Koprowska- Głowacka, Rybak i diabeł. Legendy znad Morza Bałtyckiego, Gdańsk, Marpress 2020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz