sierpnia 10, 2020

Epidemia - zmora ludzkości

Zarazy w Polsce
Obraz: Margo Lipa z Pixabay


Epidemia – zmora ludzkości

Do napisania tego tekstu skłoniła mnie sytuacja, jaka panuje w kraju. Od pięciu miesięcy mierzymy się z koronawirusem, który zaskoczył cały świat.

Zarazy wielokrotnie dziesiątkowały ludzkość. Na przestrzeni tysięcy lat występowały niemal cyklicznie. Do dziś wspomina się głównie epidemie dżumy, ospy, cholery, tyfusu oraz grypy hiszpanki. Za każdym razem budziły skrajne emocje. Przerażeni ludzie szukali więc „kozłów ofiarnych”, którzy sprowadzili nieszczęście na daną okolicę. 

Raz byli to Żydzi, innym razem czarownice. 

O ile z jednej strony uznawano to za karę boską, to z drugiej zawsze jednak KTOŚ musiał być winny.

 

Jak Wenecja żegnała się z zarazą 

         Skoro już zaczęłam pisać o zarazie, przypomniałam sobie pewien wpis z archiwum w Wenecji. Jest to uchwała Wielkiej Rady Republiki Wenecji datowana na 7 sierpnia 1348 roku. Czytamy w niej:

„Uchwałą Wielkiej Rady Republiki Wenecji zabrania się od zaraz noszenia odzieży żałobnej. Burza się skończyła, znów przyszedł czas radości i szczęśliwości.”

         Uchwałę tę ogłoszono po zakończeniu jednej z najtragiczniejszych epidemii dżumy, w trakcie której życie straciło ¾ mieszkańców stutysięcznego miasta. Wyobraźcie sobie, jak wielki strach musiał panować w tej potężnej republice, skoro rząd musiał nakazywać obywatelom radość z życia?!

 

Zarazy w Polsce 

         Przez tereny naszego kraju również przetaczały się epidemie. Ba, nie ominęła nas żadna z zaraz, które siały zniszczenie w Europie.

Jak sobie je tłumaczono? Przede wszystkim uważano, że poprzedzają ją niepokojące zwiastuny, np. przelatująca kometa, plaga żab, dziwne anomalie pogodowe, pojawienie się wielu bliźniaczych porodów, itp. Kiedy zaś rzeczywiście pojawiała się zaraza uznawano ją za karę boską. To jednak było zbyt mało. Przy okazji szukano też winnych. Padało na Żydów, na kobiety parające się czarami, na wędrowców. Arsenał do walki z chorobą też był bogaty: od modlitw, poprzez samoumartwianie się i biczowanie, stosowanie najróżniejszych ziołowych mieszanek, aż po dawne zwyczaje sięgające korzeniami przedchrześcijańskich czasów. Należą do nich np. zamykanie zarazy w otworach w drzewie, zakopywanie choroby, przepędzanie w imię żywiołów i wiele, wiele innych.

O niektórych metodach wspominają podania i legendy. Oto jedna z nich:

 

POWSTRZYMANA DŻUMA (Chojnice)


W latach 1709–1711 Prusy ogarnęła epidemia straszliwej choroby, jaką była dżuma. Ludzie umierali tysiącami, a blady strach padł na wszystkie wsie i miasteczka. Na nic zdawały się modły w kościołach, na nic ludowe odczynianie chorób. Śmierć dotykała zarówno bogatych mieszczan, jak i biednych chłopów. W jej obliczu wszyscy byli równi. Władze wydały rozkaz, by pod groźbą kary śmierci nikt nie zbliżał się do miejscowości objętych epidemią, ci zaś, którzy w nich przebywali, nie opuszczali ich murów. W ten sposób starano się zapobiec roznoszeniu choroby. Dżuma tymczasem wzięła we władanie także Chojnice. Ludzie umierali licznie – tak w domach, jak i na ulicach.

W tym czasie do miasta przybył pewien tajemniczy człowiek. Ludzie spoglądali na niego jak na szaleńca. Któż bowiem przy zdrowych zmysłach dobrowolnie wkraczałby do miasta, w którym panuje zaraza? Ten jednak, widząc rozpacz malującą się na obliczach ludzi, stwierdził:

– Przybyłem tu, by powstrzymać dżumę.

– A jak chcesz tego dokonać? – zapytała jakaś odziana w podarte szaty kobieta, która swym wyglądem bardziej przypominała szkielet niż żywego człowieka.

– Zawierzcie mi, a nadzieja do was powróci.

Mieszkańcy Chojnic nie mieli nic do stracenia. Wieść o niezwykłym cudotwórcy lotem błyskawicy obiegła miasto. Ci, którzy mieli jeszcze siły, przybyli na rynek, by go wysłuchać. On tymczasem wybrał kilku najsilniejszych i znających się na ciesielce chojniczan. Wraz z nimi udał się na cmentarz, gdzie pośród licznych grobów rosły wiekowe lipy. Bez wahania wskazał jedną z nich.

– Wywierćcie w niej otwór oraz wyciosajcie kołek, który będzie idealnie do niego pasował – nakazał.

Kiedy wszystko zostało przygotowane, powrócili na rynek, gdzie wciąż czekał pełen nadziei tłum. Mężczyzna rozłożył ręce.

– Teraz pójdźmy wszyscy w uroczystej procesji na cmentarz – ogłosił.

Wkrótce pochód ruszył. Na jego czele szedł ów tajemniczy człowiek. Ludzie śpiewali pobożne pieśni i modlili się o zmiłowanie i oddalenie od miasta straszliwej zarazy. Wreszcie dotarli na miejsce. Tam, przy lipie z wydrążonym otworem, mężczyzna wzniósł ręce ku niebu i zaczął mówić niezrozumiałe słowa. Czy były to czarodziejskie zaklęcia, czy modlitwa odmawiana w nieznanym języku? Tego nie wiedział nikt. Dość, że nagle coś zaszumiało na obrzeżach cmentarza niczym wir stworzony z wiatru, a jakiś mroczny cień przeleciał nad głowami zebranych i z łoskotem wpadł do dziury w pniu lipy. Mężczyzna tylko na to czekał. Kołkiem zamknął otwór i odwrócił się do zdumionych chojniczan.

– Pamiętajcie, nigdy nie wyjmujcie tego kołka, gdyż w ten sposób na powrót uwolnicie zarazę! – ostrzegł. – W tej chwili jest niegroźna, ale jeśli kiedykolwiek powtórnie wydostanie się na wolność, jej gniew będzie straszliwy i nikogo z was nie oszczędzi.

– Jakże ci się odwdzięczymy? – zapytał jeden z mieszkańców.

– Pomódlcie się za mnie – uśmiechnął się przybysz i nie czekając na słowa podzięki, zniknął z miasta.

Od tego czasu dżuma przestała nękać mieszkańców Chojnic i nigdy już nie powróciła w te strony. Ludzie różnie mówili o tajemniczym przybyszu: jedni, że był to święty mąż, który postanowił ich uratować; zaś inni, iż to czarodziej, który w ten sposób chciał odpokutować swe uczynki. Drzewo natomiast rosło jeszcze przez stulecia, przypominając mieszkańcom o owych strasznych dniach, kiedy to śmierć była władczynią wszystkich żywych.

 

 

 „Legendy z Kociewia i Borów Tucholskich”, Gdynia, Region 2014


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Anna Koprowska-Głowacka , Blogger