lutego 19, 2016

Fragment drugiej powieści- bitwa pod Sacsahuayman

Niedawno zamieściłam fragment powieści z czasów schyłku Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Na prośbę Czytelników dodaję mały fragment drugiej powieści, tym razem z okresu podboju Peru przez Hiszpanów. Akcja rozgrywa się podczas wojny domowej między zwycięzcami. 
Pedro de la Gasca


(...) Wstawał świt. W ciągu kilku chwil gwiazdy zbladły, niebo pojaśniało i przybrało barwę bladego błękitu. Wschodzące ponad Andami słońce tysiącem iskier rozświetliło pokryte wiecznym śniegiem szczyty.
            Armia królewska, która już od wielu godzin posuwała się wolno wzdłuż górskiego grzbietu wydostała się wreszcie na rozległy stok. Ostatnie, sine pasma mgieł rozerwały się przed nimi niczym zasłona i nagle oczom znużonych żołnierzy ukazał się niezwykły widok. Z ust wielu spośród nich wyrwały się okrzyki trwogi i zdumienia. Nisko w dole, po przeciwnej stronie malowniczej doliny czekały na nich wspaniałe szeregi wojsk nieprzyjaciela, oparte z jednej strony o niemal prostopadłą ścianę górskiego zbocza, z drugiej zaś zabezpieczone srebrzystą wstęgą niewielkiej rzeki. Białe proporce powiewały na wietrze, przypominając stado dzikich ptaków gnieżdżących się wśród skał. Na tyłach widać było jeszcze zastępy indiańskich wojowników w barwnych strojach i nakryciach głów przyozdobionych piórami.
            Ten nieoczekiwany widok zaniepokoił Pedra de Valdivia, który ponaglił swego czarnego jak noc rumaka i zbliżył się do krawędzi stoku. W blasku słonecznych promieni zalśniła zbroja. Ciemne, wyraziste oczy pułkownika z uwagą zlustrowały wojska przeciwnika. Niemal w tej samej chwili dołączyli do niego jeszcze dwaj dowódcy: naczelny wódz armii królewskiej Pedro Alonso de Hinojosa i marszałek Alonso de Alvarado.
 - Zajęli doskonałe pozycje.- beznamiętnym tonem stwierdził Valdivia.
- I cóż z tego? Nic im to nie pomoże.- odparł Hinojosa zdejmując z głowy hełm i wycierając ramieniem zroszone potem czoło.- Uderzymy bezpośrednio na główne siły.
- Stracimy zbyt wielu ludzi. Don Alonso odniósł pyrrusowe zwycięstwo w starciu z  jedną tylko placówką Pizarra. Tutaj mamy przed sobą całą jego armię. A wszyscy wiemy, że ci ludzie potrafią walczyć o każdy kawałek ziemi.
            Marszałek skinięciem głowy potwierdził te słowa. Jego twarz nosiła ślady niedawnej walki nad Rio Abancay, rana wciąż była świeża i dokuczała niemiłosiernie.
- Tutaj poprowadzi ich sam Pizarro.- dodał.
- I cóż z tego? Mówicie tak, jakby moja armia była w jakiejś mierze gorsza od tej zbieraniny.- prychnął pogardliwie Hinojosa.
- Czyżby?- na ustach Valdivii pojawił się drwiący uśmiech- To powiedz mi, dlaczego twoi ludzie kwiczą jak zarzynane świnie na samą myśl o walce z Pizarrem? Więcej w tej armii młodzików i bakałarzy niźli ludzi zdatnych do walki.
            Twarz dowódcy poczerwieniała z gniewu, a oczy zabłysły. Już szykował się do ciętej riposty, w której nie zabrakłoby pewnie rzucanego sobie wzajem słowa „zdrajca”, gdy dostrzegł zbliżającego się do nich przewodniczącego Trybunału. W obecności królewskiego przedstawiciela wolał nie ryzykować; pomny, że ma do czynienia z człowiekiem, który wbrew stwarzanym pozorom nie był tylko łagodnym duchownym. 
Tymczasem Pedro de la Gasca poprawił ciemny płaszcz narzucony na sutannę, by okryć się przed chłodem poranka. Udał, że nie dostrzega kolejnego konfliktu między dowódcami. Aż za dobrze zdawał sobie sprawę z napięcia, jakie panowało w jego armii.
- Ja zaś modlę się, by oczy samowolnego Pizarra otworzyły się na prawdę i by poznawszy swój błąd zawierzył królewskiej sprawiedliwości.- stwierdził, nakreślając w powietrzu znak krzyża nad szeregami wojsk nieprzyjaciela.
            Hinojosa i Valdivia wzruszyli ramionami, tylko Alvarado ze zrozumieniem i cieniem współczucia popatrzył na bladą, znużoną twarz kapłana. Odpowiedział cicho.
- Wasza dostojność żywi próżne nadzieje. Gonzalo nie ugnie się, bo jak każdy rycerz wierzy w swoją misję.
- Cnotą rycerstwa jest wiara. Bóg otworzy mu oczy i wskaże drogę, którą powinien pójść. Jestem pewien… wierzę, że zdołamy uniknąć rozlewu krwi. Potrzeba nam tylko wiary i modlitwy.
- Tak.- gorzko zadrwił Valdivia- Wiary, że nasi potrafią dotrzymać pola i modlitwy, by nie uciekli przy pierwszym wystrzale.
- Brak ci wiary, pułkowniku.
- Niech waszmość wybaczy, ale zgubiłem ją gdzieś między Chile a Limą. Przynajmniej tą jej część, która tyczy się Pizarra. Znam go od lat i wiem co potrafi. Do walki z nim przydałoby się coś więcej poza wiarą w Boga.
- Bóg pochylał karki większych potęg.- uśmiechnął się łagodnie Gasca wznosząc oczy ku niebu i śmiało ruszył ku dolinie.
- On naprawdę wierzy, że Pizarro się opamięta?
- Taka jego rola.- wzruszył ramionami Hinojosa- Naszym obowiązkiem jest zarzynanie owieczek, a jego modlitwa o ich zbawienie. Niech każdy z nas robi to, co potrafi najlepiej. Wolę, żeby się modlił za Pizarra, niż szukał wśród nas heretyków. 

            Spojrzeli na siebie znacząco i parsknęli śmiechem. Jeden Alvarado pozostał markotny, rad, gdyby rzeczywiście udało się uniknąć rozlewu krwi. Gestem ręki dał znać żołnierzom, by ruszyli naprzód, w ślad za przewodniczącym Trybunału, który w towarzystwie przybocznego oddziału zdążał już ku dolinie.       
            W jednej chwili wzdłuż szeregów przejechali oficerowie, przekazując rozkazy. Nie zapobiegło to jednak zamieszaniu. Kiedy bowiem zagrały trąby, wszyscy przyspieszyli kroku i zaczęli zbiegać po stromym stoku. Na próżno kapitanowie usiłowali zachować jakiś szyk, daremnie krzykiem i przekleństwami przywoływali ludzi do porządku. Każdy z żołnierzy na własną rękę wybierał sobie najwygodniejszą drogę. Kolumna rozproszyła się, a zamęt potęgowało rżenie koni niepewnie czujących się pośród tłumu oraz przetaczane ciężkie wozy i działa. Valdivia i Hinojosa sklęli głośno ten brak jakiejkolwiek dyscypliny i ruszyli w dół stoku. Dołączyli do nich Diego de Centeno i Pedro Portocarrero z niepokojem spoglądający na wciąż nieruchome szyki nieprzyjaciela. Tylko białe sztandary i proporce powiewały na wietrze.
- Zmietliby nas jedną salwą z powierzchni ziemi.- mruknął pułkownik.
- Bo też nie idziemy jak wojsko, tylko jakaś zgraja rzezimieszków.- pogardliwie odpowiedział Portocarrero i znacząco spojrzał na Hinojosę- ale czego się spodziewać? Jaki wódz, taka armia. Ech, don Pedro… don Pedro… swojemu mistrzowi ty do pięt nie dorastasz, a chcesz go pokonać.
            Twarz Hinojosy pokraśniała, a na niskim czole nabrzmiały żyły. Z najwyższym trudem zapanował nad chęcią rzucenia się na zuchwalca, który nawet teraz wypominał mu dawną służbę u Pizarra,
- Skoro ci nie pasuje, to wracaj do swoich. Ciekaw tylko jestem, jak twój przyjaciel powita zdrajcę.- odparował cios.
- Zanim Pizarro mi wybaczy, Carvajal powiesi mnie na najbliższym drzewie. Zatem z dwojga złego wolę wasze towarzystwo, don Pedro, niż powróz na szyi.- uśmiechnął się mrużąc oczy.
- Od dawna prosisz się o sąd boży!- warknął.
- Wiesz, że jestem gotów w każdej chwili i tylko od ciebie zależy czas i miejsce. Chyba, że odwaga nie jest tu w cenie?
            Hinojosa niemal odruchowo sięgnął głowni rapiera, ale jadący tuż obok Alvarado chwycił go za ramię.
- Dajcie pokój, choćby w obliczu wspólnego wroga! Później załatwicie swoje porachunki.
- Później? Później ten parszywy pies nas zdradzi.
- Ja? To nie ja zdradziłem Pizarra dla kolejnej encomiendy i stanowiska kapitana generalnego.
- Zatem co tutaj robisz?
- To, co zawsze. Służę pod sztandarem Korony.
- Ty i Korona!
- Panowie!- tym razem głos podniósł milczący dotąd Diego de Centeno- Na miłość boską! Dajcie już pokój!
- To nie ja rozpocząłem ten spór.- warknął Hinojosa. Uderzył ostrogami w boki rumaka i ruszył naprzód. Gdyby w jego ślady poszedł któryś z mniej doświadczonych kapitanów niechybnie skręciłby kark na zboczu, ale ten zręcznie zmierzał ku dolinie.
- Pedro, nie prowokuj go.- dodał Centeno spokojnie- Wiesz, że jest nieobliczalny i gotów nasłać na ciebie morderców. Jesteś nam potrzebny żywy, nie martwy.
- Nie tak łatwo mnie zabić. Niejeden już próbował.- odparł Portocarrero lekceważącym tonem- Ktoś musi mu przypominać o przeszłości, bo jeszcze trochę, a zapomni, że jest jednym z nas.
- Pedro, byłeś zastępcą Pizarra i jak nikt inny znasz jego zwyczaje.- dodał Alvarado- Diego ma rację. Jesteś nam potrzebny.
- Zwyczaje Gonzala zna połowa naszej armii.- uśmiechnął się drwiąco- Nie praw więc mi pochlebstw, tylko powiedz wprost, że boisz się rozłamu. Dobrze wiesz, że ja was nie zdradzę.
- Skończcie lepiej te dysputy, bo jeśli sami nie zaprowadzimy porządku w szeregach, to przegramy wojnę jeszcze przed bitwą. Pizarro zakończy wszystko jedną porządną salwą.
- Miałby wyborną okazję, ale tego nie zrobi.- stwierdził obojętnie Portocarrero.
- Jeśli nie wykorzysta okazji, będzie głupcem.
- Niestety, jest nim. Nic się nie zmienił. Nie wykorzysta naszej słabości, poczeka aż będziemy gotowi do bitwy. Jak zawsze.  
- No nie wiem… Nigdy nie walczył o tak wysoką stawkę. Carvajal będzie naciskał, a i kapitanowie mają gorącą krew. Nie będą chcieli czekać.
- Nie oni dowodzą. Zaczeka.- zgodził się Centeno.
            Jego uśmiech był jednak pełen smutku. Z nieskrywaną tęsknotą spojrzał na stojące w dolinie wojska Pizarra. Nie odżegnywał się od dawnej przyjaźni; bywały nawet chwile, gdy żałował swoich czynów i rad byłby cofnąć czas. On- jeden ze zdobywców tego kraju, wielokrotny urzędnik i dowódca wielkiej armii, zarządca kopalni srebra i założyciel miast był teraz tylko zwykłym kapitanem, który musiał zważać na każde słowo, by nie zostać oskarżonym o zdradę. Urażona duma i wciąż niezaspokojone ambicje doskwierały mu niemiłosiernie, a dawne marzenia wciąż tliły się w sercu, niczym iskra gotowa w każdej chwili zapłonąć wielkim ogniem. Wybrał jednak sam i teraz ponosił konsekwencje tego wyboru. Z zadumy wyrwał go głos pułkownika.
- Bzdura! Pizarro chce zwyciężyć, a żaden wódz nie zaniecha takiej okazji.
- Ale on jest rycerzem.
- Rycerzem? Ideały rycerstwa pogrzebaliśmy na dobre, lata temu pod Las Salinas.
- Chyba nieco cię poniosło, Pedro.- wtrącił Alvarado- Nie osądzaj wszystkich własną miarą.
            Urażony tą ripostą Valdivia mruknął coś niezrozumiale i odwrócił głowę, by przyjrzeć się wojskom przeciwnika. Tuż przed karnymi szeregami dostrzegł grupkę ludzi. Wśród nich dało się zauważyć dziwne poruszenie, pojawiła się nawet chorągiew gubernatora. Odległość była jednak zbyt duża, by rozpoznać jeźdźców. Był jednak niemal pewien, że to Gonzalo, który wydaje ostatnie dyspozycje. Niemal odruchowo przeniósł wzrok nieco dalej szukając innego sztandaru, zdobnego wizerunkiem kondora. Instynkt go nie zwiódł.
- Mogę cię zapewnić, że jest wciąż tak samo piękna.- jakby od niechcenia rzucił Portocarrero, który domyślił się kogo tak naprawdę szuka Valdivia.
            Czarne, wyraziste oczy Pedra zapłonęły gniewem. Posłał kapitanowi piorunujące spojrzenie, które jednak nie zrobiło wrażenia.
- Na nic jej uroda. Osobiście dopilnuję, by odrąbano jej głowę, jak pozostałym zdrajcom.- warknął i ruszył naprzód. Po drodze zbeształ kilku żołnierzy, którzy w jego mniemaniu zbyt wolno schodzili w dolinę.
- Co go ugryzło?
- Jak to co? Zazdrość.- uśmiechnął się Alvarado- Myślisz, że Suarez wymazała mu przeszłość z pamięci? Nie sądzę. Tyle, że teraz ma ochotę zabić gubernatora, a Padillę utopić w jego krwi. Ot, cały Pedro.
- Przecież mu na to nie dozwolimy!- krzyknął niespodziewanie Centeno. Na jego ogorzałej od słońca i wiatrów twarzy, pojawiły się krwiste rumieńce- Jeżeli będzie taka konieczność, osobiście stanę mu na drodze!
            Gorliwość kapitana nie uszła ich uwadze. Spojrzeli po sobie znacząco; pamiętali przecież zabiegi Diega, spóźnione oświadczyny i gwałtowny wybuch złości- tak niepodobny do spokojnego i rycerskiego Centeno. Pedro nagłym atakiem kaszlu stłumił niepohamowany śmiech, a Alonso uśmiechnął się tylko.
- Bądź pewien, że ci pomożemy.
- To oczywiste! Kastylijki są tu przecież na wagę złota.- dorzucił Portocarrero- Sam bym za moją Marię dał tyle złota, ile ona waży.
- To byś się wykosztował.- roześmiał się marszałek i ruszył w stronę tak mu znanej doliny Sacsahuaman.

*

            W tym samym czasie gubernator Pizarro rzeczywiście stał nieco przed szerami armii i z lekkim rozbawieniem obserwował chaotyczne zejście żołnierzy królewskich w dolinę. Nie miał na sobie nawet pancerza, jedynie ciemnogranatowy kaftan, krótkie spodnie i wysokie buty. U jego boku połyskiwał ciężki rapier. Wiatr rozwiewał czarne pukle włosów niesfornie opadające na czoło. Tuż obok stał indiański chłopiec w bawełnianym kaftanie, trzymający za uzdę gniadego rumaka i czterej członkowie sztabu- wszyscy konno, odziani w połyskujące pancerze i hełmy z pióropuszami. Nieodłączny Juan de Acosta silną dłonią dzierżył drzewce sztandaru z inicjałami wodza, Diego de Cepeda niepewnie spoglądał w kierunku wojsk przeciwnika, Sebastian Garcilasso de la Vega w zadumie drapał się po brodzie, a Martin de Almendras z trudem panował nad niepokojem konia, który niecierpliwie przebierał kopytami w miękkiej trawie i rwał się do biegu.
- Stado baranów bez pasterza.- mruknął pogardliwie Cepeda w ten sposób maskując swój strach.
            Juan odwrócił się. Z nieskrywaną niechęcią spojrzał na chudą twarz o wystających kościach policzkowych i małych rozbieganych oczach. Wciąż nie był przekonany czy Gonzalo zrobił właściwie, zabierając go ze sobą. Nie lubił licencjata i nie ufał żadnej jego deklaracji. W tej jednej kwestii zgadzał się całkowicie z opinią Francisca de Carvajal, który otwarcie nazywał Cepedę żmiją.
- I stado baranów bywa groźne.- stwierdził- Zwłaszcza, gdy chce je opanować taki pasterz, jak ty.
            Martin de Almendras westchnął. Doskonale wiedział, że zanosi się na kolejną awanturę. Ażeby odwrócić uwagę od sporu, wyciągnął rękę i wskazał na jedną z grup żołnierzy zbiegających po stoku, jakby byli na jakiejś bezpiecznej wyprawie.
- Patrzcie, co robią! Jeżeli uderzymy teraz, nie zdołają nawet sformować szyku!
            Gonzalo przecząco pokręcił głową. Już wcześniej zauważył możliwość ataku, ale taka walka byłaby haniebna. Przeciwnik był przecież zupełnie bezradny, bo żaden rozkaz nie zdołałby przywrócić szeregów. Musieli poczekać aż ludzie Pedra de la Gasca zejdą w dolinę, a kapitanowie zdecydują się na bitwę. On nie zamierzał rozpoczynać kolejnej bratobójczej walki.
- Ależ panie mój…- niemal błagalnym tonem dodał Martin- To wielki błąd.
- Być może.
- Mamy więc czekać?!
- Tak.
- Przecież musimy zwyciężyć, a to wspaniała okazja.
- Zwycięstwo jest tylko w gestii Boga.- odpowiedział spokojnie Pizarro i wzniósł oczy ku niebu, jakby tam szukając odpowiedzi.
- Nie!- kapitan nie dawał za wygraną- Zwycięstwo jest w naszych rękach. Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Modlitwami nie pokonamy Gasci i nie uratujemy naszych domów! (...)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Anna Koprowska-Głowacka , Blogger