Niedawno
zamieściłam fragment powieści z czasów schyłku Cesarstwa Zachodniorzymskiego.
Na prośbę Czytelników dodaję mały fragment drugiej powieści, tym razem z okresu
podboju Peru przez Hiszpanów. Akcja rozgrywa się podczas wojny domowej między zwycięzcami.
Pedro de la Gasca |
(...) Wstawał
świt. W ciągu kilku chwil gwiazdy zbladły, niebo pojaśniało i przybrało barwę
bladego błękitu. Wschodzące ponad Andami słońce tysiącem iskier rozświetliło
pokryte wiecznym śniegiem szczyty.
Armia królewska, która już od wielu godzin
posuwała się wolno wzdłuż górskiego grzbietu wydostała się wreszcie na rozległy
stok. Ostatnie, sine pasma mgieł rozerwały się przed nimi niczym zasłona i
nagle oczom znużonych żołnierzy ukazał się niezwykły widok. Z ust wielu spośród
nich wyrwały się okrzyki trwogi i zdumienia. Nisko w dole, po przeciwnej
stronie malowniczej doliny czekały na nich wspaniałe szeregi wojsk
nieprzyjaciela, oparte z jednej strony o niemal prostopadłą ścianę górskiego
zbocza, z drugiej zaś zabezpieczone srebrzystą wstęgą niewielkiej rzeki. Białe
proporce powiewały na wietrze, przypominając stado dzikich ptaków gnieżdżących
się wśród skał. Na tyłach widać było jeszcze zastępy indiańskich wojowników w
barwnych strojach i nakryciach głów przyozdobionych piórami.
Ten nieoczekiwany widok zaniepokoił
Pedra de Valdivia, który ponaglił swego czarnego jak noc rumaka i zbliżył się
do krawędzi stoku. W blasku słonecznych promieni zalśniła zbroja. Ciemne,
wyraziste oczy pułkownika z uwagą zlustrowały wojska przeciwnika. Niemal w tej
samej chwili dołączyli do niego jeszcze dwaj dowódcy: naczelny wódz armii
królewskiej Pedro Alonso de Hinojosa i marszałek Alonso de Alvarado.
- Zajęli doskonałe pozycje.- beznamiętnym
tonem stwierdził Valdivia.
-
I cóż z tego? Nic im to nie pomoże.- odparł Hinojosa zdejmując z głowy hełm i
wycierając ramieniem zroszone potem czoło.- Uderzymy bezpośrednio na główne
siły.
-
Stracimy zbyt wielu ludzi. Don Alonso odniósł pyrrusowe zwycięstwo w starciu
z jedną tylko placówką Pizarra. Tutaj
mamy przed sobą całą jego armię. A wszyscy wiemy, że ci ludzie potrafią walczyć
o każdy kawałek ziemi.
Marszałek skinięciem głowy
potwierdził te słowa. Jego twarz nosiła ślady niedawnej walki nad Rio Abancay,
rana wciąż była świeża i dokuczała niemiłosiernie.
-
Tutaj poprowadzi ich sam Pizarro.- dodał.
-
I cóż z tego? Mówicie tak, jakby moja armia była w jakiejś mierze gorsza od tej
zbieraniny.- prychnął pogardliwie Hinojosa.
-
Czyżby?- na ustach Valdivii pojawił się drwiący uśmiech- To powiedz mi,
dlaczego twoi ludzie kwiczą jak zarzynane świnie na samą myśl o walce z
Pizarrem? Więcej w tej armii młodzików i bakałarzy niźli ludzi zdatnych do
walki.
Twarz dowódcy poczerwieniała z
gniewu, a oczy zabłysły. Już szykował się do ciętej riposty, w której nie
zabrakłoby pewnie rzucanego sobie wzajem słowa „zdrajca”, gdy dostrzegł
zbliżającego się do nich przewodniczącego Trybunału. W obecności królewskiego
przedstawiciela wolał nie ryzykować; pomny, że ma do czynienia z człowiekiem,
który wbrew stwarzanym pozorom nie był tylko łagodnym duchownym.
Tymczasem
Pedro de la Gasca poprawił ciemny płaszcz narzucony na sutannę, by okryć
się przed chłodem poranka. Udał, że nie dostrzega kolejnego konfliktu między
dowódcami. Aż za dobrze zdawał sobie sprawę z napięcia, jakie panowało w jego
armii.
- Ja zaś modlę się, by oczy samowolnego Pizarra otworzyły się na prawdę i
by poznawszy swój błąd zawierzył królewskiej sprawiedliwości.- stwierdził,
nakreślając w powietrzu znak krzyża nad szeregami wojsk nieprzyjaciela.
Hinojosa i Valdivia wzruszyli
ramionami, tylko Alvarado ze zrozumieniem i cieniem współczucia popatrzył na
bladą, znużoną twarz kapłana. Odpowiedział cicho.
-
Wasza dostojność żywi próżne nadzieje. Gonzalo nie ugnie się, bo jak każdy
rycerz wierzy w swoją misję.
-
Cnotą rycerstwa jest wiara. Bóg otworzy mu oczy i wskaże drogę, którą powinien
pójść. Jestem pewien… wierzę, że zdołamy uniknąć rozlewu krwi. Potrzeba nam
tylko wiary i modlitwy.
-
Tak.- gorzko zadrwił Valdivia- Wiary, że nasi potrafią dotrzymać pola i
modlitwy, by nie uciekli przy pierwszym wystrzale.
-
Brak ci wiary, pułkowniku.
-
Niech waszmość wybaczy, ale zgubiłem ją gdzieś między Chile a Limą.
Przynajmniej tą jej część, która tyczy się Pizarra. Znam go od lat i wiem co
potrafi. Do walki z nim przydałoby się coś więcej poza wiarą w Boga.
-
Bóg pochylał karki większych potęg.- uśmiechnął się łagodnie Gasca wznosząc
oczy ku niebu i śmiało ruszył ku dolinie.
-
On naprawdę wierzy, że Pizarro się opamięta?
-
Taka jego rola.- wzruszył ramionami Hinojosa- Naszym obowiązkiem jest
zarzynanie owieczek, a jego modlitwa o ich zbawienie. Niech każdy z nas robi
to, co potrafi najlepiej. Wolę, żeby się modlił za Pizarra, niż szukał wśród
nas heretyków.
Spojrzeli na siebie znacząco i
parsknęli śmiechem. Jeden Alvarado pozostał markotny, rad, gdyby rzeczywiście
udało się uniknąć rozlewu krwi. Gestem ręki dał znać żołnierzom, by ruszyli
naprzód, w ślad za przewodniczącym Trybunału, który w towarzystwie przybocznego
oddziału zdążał już ku dolinie.
W jednej chwili wzdłuż szeregów
przejechali oficerowie, przekazując rozkazy. Nie zapobiegło to jednak
zamieszaniu. Kiedy bowiem zagrały trąby, wszyscy przyspieszyli kroku i zaczęli
zbiegać po stromym stoku. Na próżno kapitanowie usiłowali zachować jakiś szyk,
daremnie krzykiem i przekleństwami przywoływali ludzi do porządku. Każdy z
żołnierzy na własną rękę wybierał sobie najwygodniejszą drogę. Kolumna
rozproszyła się, a zamęt potęgowało rżenie koni niepewnie czujących się pośród
tłumu oraz przetaczane ciężkie wozy i działa. Valdivia i Hinojosa sklęli głośno
ten brak jakiejkolwiek dyscypliny i ruszyli w dół stoku. Dołączyli do nich
Diego de Centeno i Pedro Portocarrero z niepokojem spoglądający na wciąż
nieruchome szyki nieprzyjaciela. Tylko białe sztandary i proporce powiewały na
wietrze.
-
Zmietliby nas jedną salwą z powierzchni ziemi.- mruknął pułkownik.
-
Bo też nie idziemy jak wojsko, tylko jakaś zgraja rzezimieszków.- pogardliwie
odpowiedział Portocarrero i znacząco spojrzał na Hinojosę- ale czego się
spodziewać? Jaki wódz, taka armia. Ech, don Pedro… don Pedro… swojemu mistrzowi
ty do pięt nie dorastasz, a chcesz go pokonać.
Twarz Hinojosy pokraśniała, a na
niskim czole nabrzmiały żyły. Z najwyższym trudem zapanował nad chęcią rzucenia
się na zuchwalca, który nawet teraz wypominał mu dawną służbę u Pizarra,
-
Skoro ci nie pasuje, to wracaj do swoich. Ciekaw tylko jestem, jak twój
przyjaciel powita zdrajcę.- odparował cios.
-
Zanim Pizarro mi wybaczy, Carvajal powiesi mnie na najbliższym drzewie. Zatem z
dwojga złego wolę wasze towarzystwo, don Pedro, niż powróz na szyi.- uśmiechnął
się mrużąc oczy.
-
Od dawna prosisz się o sąd boży!- warknął.
-
Wiesz, że jestem gotów w każdej chwili i tylko od ciebie zależy czas i miejsce.
Chyba, że odwaga nie jest tu w cenie?
Hinojosa niemal odruchowo sięgnął
głowni rapiera, ale jadący tuż obok Alvarado chwycił go za ramię.
-
Dajcie pokój, choćby w obliczu wspólnego wroga! Później załatwicie swoje
porachunki.
-
Później? Później ten parszywy pies nas zdradzi.
-
Ja? To nie ja zdradziłem Pizarra dla kolejnej encomiendy i stanowiska kapitana
generalnego.
-
Zatem co tutaj robisz?
-
To, co zawsze. Służę pod sztandarem Korony.
-
Ty i Korona!
-
Panowie!- tym razem głos podniósł milczący dotąd Diego de Centeno- Na miłość
boską! Dajcie już pokój!
-
To nie ja rozpocząłem ten spór.- warknął Hinojosa. Uderzył ostrogami w boki
rumaka i ruszył naprzód. Gdyby w jego ślady poszedł któryś z mniej
doświadczonych kapitanów niechybnie skręciłby kark na zboczu, ale ten zręcznie
zmierzał ku dolinie.
-
Pedro, nie prowokuj go.- dodał Centeno spokojnie- Wiesz, że jest nieobliczalny
i gotów nasłać na ciebie morderców. Jesteś nam potrzebny żywy, nie martwy.
-
Nie tak łatwo mnie zabić. Niejeden już próbował.- odparł Portocarrero
lekceważącym tonem- Ktoś musi mu przypominać o przeszłości, bo jeszcze trochę,
a zapomni, że jest jednym z nas.
-
Pedro, byłeś zastępcą Pizarra i jak nikt inny znasz jego zwyczaje.- dodał
Alvarado- Diego ma rację. Jesteś nam potrzebny.
-
Zwyczaje Gonzala zna połowa naszej armii.- uśmiechnął się drwiąco- Nie praw
więc mi pochlebstw, tylko powiedz wprost, że boisz się rozłamu. Dobrze wiesz,
że ja was nie zdradzę.
-
Skończcie lepiej te dysputy, bo jeśli sami nie zaprowadzimy porządku w
szeregach, to przegramy wojnę jeszcze przed bitwą. Pizarro zakończy wszystko
jedną porządną salwą.
-
Miałby wyborną okazję, ale tego nie zrobi.- stwierdził obojętnie Portocarrero.
-
Jeśli nie wykorzysta okazji, będzie głupcem.
-
Niestety, jest nim. Nic się nie zmienił. Nie wykorzysta naszej słabości,
poczeka aż będziemy gotowi do bitwy. Jak zawsze.
-
No nie wiem… Nigdy nie walczył o tak wysoką stawkę. Carvajal będzie naciskał, a
i kapitanowie mają gorącą krew. Nie będą chcieli czekać.
-
Nie oni dowodzą. Zaczeka.- zgodził się Centeno.
Jego uśmiech był jednak pełen
smutku. Z nieskrywaną tęsknotą spojrzał na stojące w dolinie wojska Pizarra.
Nie odżegnywał się od dawnej przyjaźni; bywały nawet chwile, gdy żałował swoich
czynów i rad byłby cofnąć czas. On- jeden ze zdobywców tego kraju, wielokrotny
urzędnik i dowódca wielkiej armii, zarządca kopalni srebra i założyciel miast
był teraz tylko zwykłym kapitanem, który musiał zważać na każde słowo, by nie
zostać oskarżonym o zdradę. Urażona duma i wciąż niezaspokojone ambicje
doskwierały mu niemiłosiernie, a dawne marzenia wciąż tliły się w sercu, niczym
iskra gotowa w każdej chwili zapłonąć wielkim ogniem. Wybrał jednak sam i teraz
ponosił konsekwencje tego wyboru. Z zadumy wyrwał go głos pułkownika.
-
Bzdura! Pizarro chce zwyciężyć, a żaden wódz nie zaniecha takiej okazji.
-
Ale on jest rycerzem.
-
Rycerzem? Ideały rycerstwa pogrzebaliśmy na dobre, lata temu pod Las Salinas.
-
Chyba nieco cię poniosło, Pedro.- wtrącił Alvarado- Nie osądzaj wszystkich
własną miarą.
Urażony tą ripostą Valdivia mruknął coś
niezrozumiale i odwrócił głowę, by przyjrzeć się wojskom przeciwnika. Tuż przed
karnymi szeregami dostrzegł grupkę ludzi. Wśród nich dało się zauważyć dziwne
poruszenie, pojawiła się nawet chorągiew gubernatora. Odległość była jednak
zbyt duża, by rozpoznać jeźdźców. Był jednak niemal pewien, że to Gonzalo,
który wydaje ostatnie dyspozycje. Niemal odruchowo przeniósł wzrok nieco dalej
szukając innego sztandaru, zdobnego wizerunkiem kondora. Instynkt go nie
zwiódł.
-
Mogę cię zapewnić, że jest wciąż tak samo piękna.- jakby od niechcenia rzucił
Portocarrero, który domyślił się kogo tak naprawdę szuka Valdivia.
Czarne, wyraziste oczy Pedra
zapłonęły gniewem. Posłał kapitanowi piorunujące spojrzenie, które jednak nie
zrobiło wrażenia.
-
Na nic jej uroda. Osobiście dopilnuję, by odrąbano jej głowę, jak pozostałym
zdrajcom.- warknął i ruszył naprzód. Po drodze zbeształ kilku żołnierzy, którzy
w jego mniemaniu zbyt wolno schodzili w dolinę.
-
Co go ugryzło?
-
Jak to co? Zazdrość.- uśmiechnął się Alvarado- Myślisz, że Suarez wymazała mu
przeszłość z pamięci? Nie sądzę. Tyle, że teraz ma ochotę zabić gubernatora, a
Padillę utopić w jego krwi. Ot, cały Pedro.
-
Przecież mu na to nie dozwolimy!- krzyknął niespodziewanie Centeno. Na jego
ogorzałej od słońca i wiatrów twarzy, pojawiły się krwiste rumieńce- Jeżeli
będzie taka konieczność, osobiście stanę mu na drodze!
Gorliwość kapitana nie uszła ich
uwadze. Spojrzeli po sobie znacząco; pamiętali przecież zabiegi Diega,
spóźnione oświadczyny i gwałtowny wybuch złości- tak niepodobny do spokojnego i
rycerskiego Centeno. Pedro nagłym atakiem kaszlu stłumił niepohamowany śmiech,
a Alonso uśmiechnął się tylko.
-
Bądź pewien, że ci pomożemy.
-
To oczywiste! Kastylijki są tu przecież na wagę złota.- dorzucił Portocarrero-
Sam bym za moją Marię dał tyle złota, ile ona waży.
-
To byś się wykosztował.- roześmiał się marszałek i ruszył w stronę tak mu
znanej doliny Sacsahuaman.
*
W tym samym czasie gubernator Pizarro
rzeczywiście stał nieco przed szerami armii i z lekkim rozbawieniem obserwował
chaotyczne zejście żołnierzy królewskich w dolinę. Nie miał na sobie nawet
pancerza, jedynie ciemnogranatowy kaftan, krótkie spodnie i wysokie buty. U
jego boku połyskiwał ciężki rapier. Wiatr rozwiewał czarne pukle włosów
niesfornie opadające na czoło. Tuż obok stał indiański chłopiec w bawełnianym
kaftanie, trzymający za uzdę gniadego rumaka i czterej członkowie sztabu-
wszyscy konno, odziani w połyskujące pancerze i hełmy z pióropuszami.
Nieodłączny Juan de Acosta silną dłonią dzierżył drzewce sztandaru z inicjałami
wodza, Diego de Cepeda niepewnie spoglądał w kierunku wojsk przeciwnika,
Sebastian Garcilasso de la Vega w zadumie drapał się po brodzie, a Martin de
Almendras z trudem panował nad niepokojem konia, który niecierpliwie przebierał
kopytami w miękkiej trawie i rwał się do biegu.
-
Stado baranów bez pasterza.- mruknął pogardliwie Cepeda w ten sposób maskując
swój strach.
Juan odwrócił się. Z nieskrywaną
niechęcią spojrzał na chudą twarz o wystających kościach policzkowych i małych
rozbieganych oczach. Wciąż nie był przekonany czy Gonzalo zrobił właściwie,
zabierając go ze sobą. Nie lubił licencjata i nie ufał żadnej jego deklaracji.
W tej jednej kwestii zgadzał się całkowicie z opinią Francisca de Carvajal,
który otwarcie nazywał Cepedę żmiją.
-
I stado baranów bywa groźne.- stwierdził- Zwłaszcza, gdy chce je opanować taki
pasterz, jak ty.
Martin de Almendras westchnął.
Doskonale wiedział, że zanosi się na kolejną awanturę. Ażeby odwrócić uwagę od
sporu, wyciągnął rękę i wskazał na jedną z grup żołnierzy zbiegających po
stoku, jakby byli na jakiejś bezpiecznej wyprawie.
-
Patrzcie, co robią! Jeżeli uderzymy teraz, nie zdołają nawet sformować szyku!
Gonzalo przecząco pokręcił głową.
Już wcześniej zauważył możliwość ataku, ale taka walka byłaby haniebna.
Przeciwnik był przecież zupełnie bezradny, bo żaden rozkaz nie zdołałby
przywrócić szeregów. Musieli poczekać aż ludzie Pedra de la Gasca zejdą w
dolinę, a kapitanowie zdecydują się na bitwę. On nie zamierzał rozpoczynać
kolejnej bratobójczej walki.
-
Ależ panie mój…- niemal błagalnym tonem dodał Martin- To wielki błąd.
-
Być może.
-
Mamy więc czekać?!
-
Tak.
-
Przecież musimy zwyciężyć, a to wspaniała okazja.
-
Zwycięstwo jest tylko w gestii Boga.- odpowiedział spokojnie Pizarro i wzniósł
oczy ku niebu, jakby tam szukając odpowiedzi.
-
Nie!- kapitan nie dawał za wygraną- Zwycięstwo jest w naszych rękach. Bóg nie
ma z tym nic wspólnego. Modlitwami nie pokonamy Gasci i nie uratujemy naszych
domów! (...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz