Pamiętam,
jak to się zaczęło. W jednej chwili wszystkie plany na ten rok rozsypały się
jak zamki z piasku. Wiedziałam, że będzie źle. Bardzo źle. Niestety, w tym kraju nie sposób
liczyć na dobrą organizację i zdrowy rozsądek. Tak też się stało. Chaotyczne
ruchy, bezmyślne zamykanie wszystkiego co popadnie, brak dostępu do lasów, ławki
pozaklejane taśmami i wszechobecne radiowozy. Wciąż mam to przed oczami. Mimo całej tej kampanii strachu, ja wychodziłam. Tak. Wychodziłam, bo zostałam pozbawiona rehabilitacji.
Gdybym tego nie robiła, dziś jeździłabym na wózku. Moje nogi muszą pracować.
Wraz z mamą powiedziałyśmy sobie, że przetrwamy. Już wiosną byłyśmy jednak pewne, iż jako społeczeństwo wyjdziemy
okaleczeni, z zespołem stresu pourazowego, nasilonymi nerwicami i zaniedbanymi
chorobami. Tak też się stało. Do dziś zmarło kilku moich znajomych. Nie na Covid. Z braku leczenia.
Pandemia a życie
Pandemia jest koszmarem dla wszystkich. Świat stanął na głowie, plany zostały starte w proch, a ludzie chorują i umierają –
niekoniecznie z powodu covidu. Sama znam osoby, które zmarły na skutek... braku leczenia i błędnych teleporad. Tymczasem dla wielu osób ten koszmar ma
dodatkowe dno. Są to osoby niepełnosprawne, do których i ja się zaliczam. Gdybym w 100% posłuchała haseł „Zostań w domu”, dziś już bym nie
chodziła. Pozostałby mi tylko wózek, a perspektywa siedzenia w czterech
ścianach małego mieszkania odbiłaby się całkowicie na organizmie. Dlatego każdego dnia, niezależnie od pogody razem z mamą wychodzę na spacer. Najgorsze jest to, że nie ma gdzie usiąść i odpocząć. Na ławce przecież teraz nie usiądziemy.
Kiedy zaczęła się pandemia robiłam wszystko, by nie stracić nadziei. Latem starałam się nawet odzyskać odrobinę równowagi, choć na każdym kroku napotykałam obostrzenia, zakazy i nakazy – nie do końca legalne. Zamiast edukacji i apeli, władze wolały i wolą egzekwować posłuszeństwo karami. Czy to dobre? Nie sądzę. Zwłaszcza, że sami nie dają przykładu.
Poza tym... przymus rodzi opór. O tym wie chyba każdy.
Lato jednak minęło. Zbyt szybko.
Koronawirus jak niekończący się koszmar
Niestety, przyszła jesień, a wraz z nią kolejne obostrzenia. Nadzieja na turnus rehabilitacyjny rozpłynęła się we mgle. Pozostały więc spacery. Ostatnio znajoma ze zdziwieniem zapytała:
- Ty wychodzisz? A nie wiesz, że jak zachorujesz, to już nic cię nie uratuje?
Popatrzyłam na nią wymownie. Ech, gdyby wiedziała ile już przeszłam pewnie by się tak nie dziwiła.
- A co mi da siedzenie w domu? Bez poruszania się siądę na wózek. Nie mam normalnego dostępu do lekarzy, nie mam rehabilitacji. Nie mam nic. Jeżeli jeszcze usiądę i zacznę patrzeć w sufit, to dopiero wtedy nic mnie nie uratuje. Bez ruchu, bez bodźców z zewnątrz stanę się własnym cieniem.
Te same słowa mogą powiedzieć tysiące niepełnosprawnych. Powoli zaczynamy przypominać zombie. Zostaliśmy rzuceni w sam środek wzburzonego oceanu i to bez jakiejkolwiek pomocy. Nie ma nikogo, kto rzuciłby nam koło ratunkowe; kto spuściłby szalupę ratunkową. Zostaliśmy sami, licząc wyłącznie na bliskich. Całe szczęście, że mam u boku Mamę, bo znajomości też się rozprysły.
Wybieram życie!
A jednak chcę żyć, bo nie wiem ile mi jeszcze czasu pozostało. Na przekór wszystkim przeszkodom. Uciekanie przed wirusem to jak uciekanie przed samym sobą.
Nie jestem samobójcą. Unikam tłumów, przestrzegam zasad choć
z trudem oddycham przy osłoniętej twarzy, ale nie zamknę się w czterech
ścianach. Izolacja jest dla mnie równoznaczna ze śmiercią.
Człowiek potrzebuje czegoś więcej niż małej przestrzeni, w której
czyha równie groźny wróg: depresja. Wystarczy, że przez te 9 miesięcy moje schorzenia
bardzo się pogłębiły. Mam wrażenie, że w tym czasie SM nadrobiło niemal 10 lat.
Nie wiem, co będzie. Wierzę, że wróci normalność. Jeżeli życie miałoby dalej
tak wyglądać, to ja… już nie widzę
siebie w tym miejscu. Mój wewnętrzny bunt narasta.
Nie jestem odosobniona. Tak wygląda życie wielu niepełnosprawnych.
Zbyt sprawni, żeby się poddać.
Zbyt niesprawni, żeby przetrwać w sytuacji, która trwa od marca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz