Ostatni tydzień spędziłam na turnusie rehabilitacyjnym w Ustroniu Morskim. Zarówno miejscowość, jak i sam ośrodek (Ośrodek Wczasowo- Sanatoryjny Cechsztyn) wspominam niezmiernie ciepło, a to za sprawą panującej tam atmosfery i wspaniałych ludzi.
Wspominam o tym jednak z zupełnie innej przyczyny. Otóż zaledwie 12 kilometrów od Ustronia, we Wrzosowie jeszcze trzysta lat temu odbywały się procesy o czary. Siłą rzeczy znalazłam się więc nader blisko wzgórza Galgenberg, gdzie płonęły stosy…
Ów wspomniany przeze mnie proces we Wrzosowie odbył się w 1680 roku. Sądzeni byli wówczas małżonkowie: Katarzyna (z domu Piepkorn) i Jan Schulz. Oskarżenie wniósł ich syn Michał. Małżeństwo Schulz jednak przez długi czas starało się nie przyznawać do winy.
Pozwolę sobie tu na mały cytat z książki:
„(…) Poddany torturom Jan przyznał wprawdzie, że potrafi leczyć choroby, ale mimo najsroższych cierpień wypierał się czarów i konszachtów z diabłem. Powtarzał jeno, iż dar leczenie zesłał mu Bóg i w imię Boga choroby przepędza. (…) Katarzyna przy początkowych torturach dzielnie znosiła ból. Jej milczenie wręcz niepokoiło sędziów, którzy uznali, iż to najpewniej znak diabła, który ją chroni. Nakazali wzmożenie tortur. Kobieta dopiero wówczas się załamała. Wyznała, że ma pięć diabłów, które ukazywały się jej w postaci psa, kota, kozy, królika i koguta. (…)"
(Czarownice z Pomorza i Kujaw)
Co zaś skłoniło Michała do oskarżenia rodziców i jak ostatecznie skończył się proces? O tym można przeczytać w książce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz