Jakiś
czas temu pisałam o spastyczności, która jest moją codzienną zmorą. Tym razem
wspomnę o nieco innej kwestii, z którą boryka się wielu chorych na stwardnienie
rozsiane, a mianowicie o postępującej niepełnosprawności.
Nie
tak dawno trafiłam w mediach społecznościowych na mem, który chyba najlepiej
oddawał charakter SM. Otóż było tam napisane, że stwardnienie rozsiane jest jak
terrorysta. Wiadomo, że uderzy, ale nie wiadomo kiedy, gdzie, ani jak. To
prawda. Nie ma znaczenia ile lat chorujemy, ani jak dobrze już poznaliśmy
naszego wewnętrznego wroga. Możemy przewidywać, w co lubi uderzać, ale tak do
końca nie mamy pojęcia, jaki będzie jego następny atak.
Wielu
z nas na co dzień żyje ze spastycznością, z bólem i zmęczeniem. Bywamy
mistrzami tłuczenia garów i to niekoniecznie w celach zapewnienia sobie
szczęścia. Choroba potrafi wykręcać nam kończyny w sposób niewyobrażalny i
wcale nie mamy ambicji do funkcjonowania jako ludzie – gumy, bo wiąże się to z
niewyobrażalnym bólem. Bywa, że chodzimy jak marynarze na lądzie i to po
odwiedzinach kilku tawern, ale mało kto pomyśli, iż to efekt zawrotów głowy.
Mogłabym jeszcze długo wymieniać objawy, ale nie taki jest mój cel. Są to
rzeczy niejako wpisane w charakter choroby i wszystko zależy od dnia, ich
natężenia oraz naszej siły oraz wytrzymałości. Są jednak takie dni, kiedy SM
nas zaskakuje w sposób zupełnie odmienny.
Stwardnienie
rozsiane jest bowiem jednocześnie niewiarygodnie podstępne. Potrafi odbierać
nam sprawność po cichu – tak, że sami tego nie dostrzegamy i dla mnie to jeden
z najgorszych aspektów tej choroby. Można oswoić się z bólem lub
spastycznością, bo są one w naszej świadomości. Najgorsze są jednak sytuacje,
gdy pewnego dnia chcemy zrobić coś, co dotąd nie było dla nas problemem, a
tymczasem ręce, nogi, usta lub inna część ciała odmawia współpracy. Ot tak,
niepostrzeżenie nasz „wierny towarzysz” zabrał nam kolejną funkcję życiową, a
my nawet tego nie zauważyliśmy, bo wcześniejsze oznaki uważaliśmy za efekt
„gorszego dnia”, stresu albo po prostu złej pogody.
Akurat
właśnie tak jest w moim przypadku. Postanowiłam skreślić te słowa po tym, jak
choroba po raz kolejny pokazała mi swoje podstępne pazury uniemożliwiając
wykonanie czynności, którą dotąd wykonywałam w miarę samodzielnie. Na szczęście
mam obok siebie kochającą i oddaną Mamę, która jako jedyna czuwa nade mną cały
czas i już wielokrotnie mnie uratowała.
W
związku z tym nachodzi mnie często jedna myśl: czy my naprawdę nie mamy prawa
do cieszenia się z tych dni, kiedy nasze samopoczucie jest odrobinę lepsze i
wydaje nam się, że jeszcze możemy coś zrobić? My chcemy po prostu być częścią
społeczeństwa, a nie czuć się jak dziwadła lub padać ofiarami krytyki, że
jeszcze śmiemy „dobrze wyglądać”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz