Enciklopedija russkich sujewierij, Moskwa 2000 |
Dochodziło
południe. Złocisty krąg słońca niepodzielnie panował nad spękaną od skwaru
ziemią. Lazurowe niebiosa jaśniały niczym drogocenna kopuła. Nie było ani
jednego obłoku, który sunąc wolno przyniósłby chwilę wytchnienia i wyczekiwany
cień. Srebrzysta, delikatna mgła zaczęła opadać na pole. Rozwiała się
niespodziewanie w chwili, gdy już miała zetknąć się z dojrzewającymi kłosami
żyta i zniknęła niczym senne marzenie, które rozpływa się z chwilą, kiedy
człowiek uchyli powieki. Zboże poruszyło się jednak, zafalowało i zaszumiało
cicho, choć wokół panował tak niezmącony spokój, iż nawet źdźbło trawy rosnące
na miedzy nie poruszyło się tknięte choćby motylim skrzydłem. Ono jednak
falowało łagodnie aż po horyzont, gdzie stykało się z niebem.
W miejscu, gdzie rozwiała się mgła, niespodziewanie
pojawiła się młoda kobieta w wieńcu z chabrów na czole; o oczach, których głębia
przypominała bezdenne jezioro. Kłosy rozchyliły się nieco, by jej bose stopy
mogły oprzeć się na spękanej od słońca ziemi. Długie włosy opadły powoli aż do
kolan, okrywając ją niczym płaszczem. Biała suknia ze złotym pasem, za który
zatknięty miała sierp podkreślała nieomal każdy detal jej ciała. Uniosła głowę,
rozglądając się dookoła.
W oddali dostrzegła śpiącego pośród
zboża człowieka. Powoli zbliżyła się do niego i przechyliwszy z lekka głowę popatrzyła
w milczeniu na spokojną twarz młodzieńca. Na jej bladej twarzy pojawił się
lekki uśmiech.
-Głupcze…-
szepnęła- Tylko tacy głupcy jak ty lekce sobie ważą nasze prawa. Tylko tacy są
ślepi na potęgę ziemi i jej opiekunów.
Jej
długie, smukłe palce wyjęły z włosów cienką szpilę i uniosły ją ku górze. Na
ledwie widocznym ostrzu zalśniły promienie słońca. Ich blask był jednak zimny.
Kobieta bez wahania pochyliła się, by wbić ozdobę wprost w serce śpiącego i tym
sposobem odebrać mu życie, którym sam wzgardził łamiąc odwieczne prawa.
Już
miała dopełnić ofiary, gdy nagle jej dłoń zatrzymała się tuż nad sercem
mężczyzny. Po raz pierwszy zawahała się i zwątpiła. Przez chwilę miała
wrażenie, iż w jej piersi zabiło serce- ów przymiot istot śmiertelnych, którego
nie miała przecież już od wieków… od czasu, gdy przekroczyła osnutą mgłami
bramę światów.
Jej ręka
zadrżała, choć wiedziała, że jego los powinien był się dopełnić.
Ileż to było
już lat? Wkrótce siedem wieków już minie odkąd przestała być człowiekiem a
stała się... No właśnie, kim się stała?
Ludzie
opowiadali, że była demonem, który w południe błąka się po polach zabijając
nieostrożnych dorosłych, porywając dzieci i dziewczęta; babą o żelaznych zębach
ze sforą siedmiu widmowych psów, niosącą zgubę i przekleństwo wszystkim tym,
którzy ją spotkają na drodze; polną diablicą pożerającą dzieci.
Nikt już nie
pamiętał a może nie chciał pamiętać, że to właśnie Ona opiekowała się zbożem,
by dojrzało i dało obfity plon; że to dzięki niej polne kwiaty corocznie
cieszyły oczy ludzi. Minęły też czasy, gdy każdy spotkany podczas zbiorów człowiek
padał przed nią na twarz i w szacunku odwracał wzrok, by przyniosła mu dostatek
zamiast śmierci.
Uczyniono z
niej wysłannicę piekieł, podczas gdy stała jeno na straży praw ziemi i szacunku
dla słonecznej potęgi. Zapomniano, iż kiedyś sama była kiedyś człowiekiem.
Dawne to
były jednak czasy, lecz wciąż pozostające w jej umyśle. Wciąż pamiętała swoje
imię i mężczyznę, któremu miała być poślubiona. Już nosiła na palcu zaręczynowy
pierścień i wyobrażała sobie szczęśliwy los u jego boku, gdy okrutna śmierć
stanęła u wrót jej domu. Ciemność spowiła ją w swe opiekuńcze ramiona po to
tylko, by zbudziła się na powrót, ale już bez dawnego ciała i bez serca, które niegdyś
biło w piersi. Przestała być człowiekiem, stała się Południcą- opiekunką zbóż i
polnych kwiatów: ona jak i wiele innych dziewcząt, które choć zaręczone nie
zdążyły wstąpić w małżeńskie związki.
Niegdyś
szanowana i czczona, teraz była przeklinana przez ludzi. Odmieniło się bowiem
oblicze świata, a dawna wiara odeszła w zapomnienie. Ona zaś niezmiennie
wypełniała swoją rolę, nie zważając na czas i opinie śmiertelnych. Tylko czasami
jeszcze nie zatarte wspomnienia powracały niczym fala rozbijająca się o brzeg
jej losów.
Ów mężczyzna
śpiący teraz pośród złocistych kłosów był zaś tak bardzo podobny do jej
oblubieńca Radosława. Miał podobnie szlachetne rysy, szerokie łuki brwi i nieomal
jednaką postać. I to właśnie jemu powinna była odebrać teraz życie.
Srebrzysta
szpila wciąż lśniła w jej dłoni. Igrające na niej promienie słońca zdawały się
szyderczym uśmiechem.
(Część 2 już wkrótce)
(Część 2 już wkrótce)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz